Translate :)

niedziela, 1 września 2013

What doesn't kill you makes you stronger!


Niedzielny poranek przywitał nas godziną 10 i brunchem, który składał się z naleśnikopodobnych cripsów z czekoladą, tostem z dżemem, nadziewanymi bułeczkami i ciepłym mlekiem. Śniadanie doskonałe!

Normalnie, prawdopodobnie obudziłabym się koło 8 maksymalnie, ale nie. Do 3 nad ranem zaraz koło naszych drzwi odbywała się latynoska impreza ze wszystkimi Hiszpanami, Portugalczykami, Latynoamerykanistami, blabla...Jednym słowem: WHY?! Położyłam się spać koło 11, bo byłam padnięta po całym dniu zakupów, wtedy jeszcze tylko krzyczeli i grali w uno, ale godzinę później zaczęli śpiewać ,,Nosa, nosa..." i inne hiszpańskopodobne piosenki. I nie miałabym tego za złe, gdyby była to impreza od 21 do 1, a nie 3 nad ranem! Jedynym wytłumaczeniem jest to, że jednej z dziewczyn z tego latynoskiego kręgu zginęło wczoraj 700 dolarów, a to bardzo duża suma, mimo że trzymała ją w sejfie to ktoś się włamał i ukradł, a jej fellows chcieli ją tylko pocieszyć.
Jakby tego było mało godzinę przed tym jak się dowiedziałam, że zdarzają się TU takie przypadki mój sejf umarł, a innymi słowami wyczerpała mu się bateria. Musiałam wszystko przełożyć do sejfu Ji Yea.

ZAKUPY! Oł je! Wczoraj o 9 rano wyruszyliśmy do Puny. Jazda zajęła nam 2 godziny, ale czas ten spędziłam na czytaniu ,,The Road" McCarthy'ego, co jest obecnie naszą lekturą. Zważając na to, że nie przeczytałam żadnej lektury od czasów podstawówki i że książka ma jedyne 100 stron, zawzięcie przebrnęłam przez bardzo nudny "koniec śwaiata", który następuje w fabule...

No więc, po przyjeździe do Puny poszliśmy do restauracji na śniadanie, co mi się nie podobało, bo chciałam zjeść jakieś indyjskie przysmaki, a zamówiłam jedynie sok Mosambi, czyli baaaardzo słodką lemoniadę! Ale pyszna! Wszystko przez to, że wczoraj na śniadanie zaserwowali nam naleśniki z syropem klonowym, a po zjedzeniu pięciu odechciewa się wszystkiego. Ale co tam... xD

Potem poszliśmy do supermarketu, składającego się z 2 pięter. Na pierwszym kupiliśmy głównie jedzenie (czekolady, soki, coca cola, krakersy), na drugim artykuły do kuchni i łazienki (płyn do mycia naczyń, płyn i proszek do prania, pojemniki na wodę, na chemikalia, kubki, torby na pranie,...), a na trzecim były głównie kosmetyki, ale znalazły się też wieszaki! Yey!
Następnie miałyśmy z Ji Yea starcie z "oszukać przeznaczenie", czyli po prostu ,,przejdźmy przez drogę". Naszym celem było centrum handlowe, więc tak łatwo się nie poddałyśmy. W sumie, w ciągu tych 10 m, zatrzymałyśmy się jakieś 4 razy, by przepuścił motor/ rikszę, która wcale nie miała zamiaru pomóc nam w pokonaniu tej odległości. Nie widziałam żadnej krowy, a jedynie psa, leżącego i odpoczywającego na środku ruchliwej drogi, którego wszystkie pojazdy omijały, co wyglądało komicznie.
Pierwszy sklep: Landmark. Kupiłam tam zeszyty, długopisy kolorowe i normalne, teczkę,notatnik na ścianę, wieszaki w kształcie uśmiechniętych buziek.
McDonald. Poszliśmy jeść (tak, znowu), bo chcieliśmy spróbować jak smakuje hamburger bez "100% wołowiny", a zamiast tego z kurczakiem. Jednak po wejściu rzucił mi się w oczy indyjski McFlurry, którego nazwy nie pamiętam, ale był pyszny (jak zresztą większość indyjskiego jedzenia).




Po zakupach w Westside (bardzo dobrym sklepie) i zakupieniu piżamy i japonek, wzięłyśmy rikszę i pojechaliśmy na targ. A tam już wszystko było wszędzie, jednak naszym głównym celem stały się kurtyny- długa i krótka. Niestety, nie mam teraz sznurka, więc ich nie zawieszę, ale może coś się znajdzie.
O 5 miałyśmy autobus powrotny, który znowu jechał 2 godziny. Wróciliśmy idealnie na obiad, a potem jeszcze tylko rozpakowaliśmy się i spać. Chociaż snem bym tego nie nazwała... 





















Muszę przeczytać list Martina Lutra Kinga na filozofię. I tak czuję, że może być ciekawie, szczególnie, że na ostatniej lekcji rozgryzłam Sokratesa w 5 minut, ale to chyba szczęście w tym przypadku. Filozofia, czyli gadanie o niczym jest (jak się okazuje) niezwykle interesująca...


Zaczęłam oglądać też ,,The great Gatsby", ale oczywiście nie skończyłam.
W piątek urządziłyśmy z Merve (Niemcy), Meghna (Indie), Carol (Luxemburg), Yi Jea (Korea), Linh (Wietnam), Chahat  (Indie) i Daniella (US) wieczór filmowy, na którym oglądałyśmy szóstą część Harrego Pottera. Niestety druga część została przełożona, bo mieliśmy o 22:15 check in.


W czwartek mieliśmy też prezentacje z angielskiego na temat dystopii i podziały społeczeństwa i wojny. I mimo, że mój angielski w tym momencie nie jest na tyle dobry, by prowadzić monolog przez całą klasą to myślę, że udało mi się zaprezentować moje dzieło, tj. rysunek dystopii (oczywiście zrobiłam go sama, bo reszta mojej grupy się zmyła). 




 
Jutro zaczyna się też oficjalnie rok szkolny. Mój już zaczął się tydzień temu właściwie. W każdym razie życzę wszystkiego najlepszego i bawcie się dobrze! :)

Oł, i jeszcze chciałam przedstawić porównanie cen indyjskich z polskimi złotymi.




Piżama 100% bawełny z Westside, czyli dobrej marki- 700 Rs. (rupii indyjskich) - 33 zł

Kurtyny długa i krótka- 1200 Rs. - 70zł

notes z twardą okładką i notatkami o reinkarnacji <?> - 300 Rs. - 15zł

sok 1l - 250 Rs. - 12 zł (MEGA drogie napoje)

japonki z Westside - 199 Rs. - 9,6 zł (tańsze niż sok)

linijka 30 cm - 15 Rs. -0,7 zł

płyn do pranie Vanish 200ml - 30 Rs. - 1,4 zł

płyn do mycia naczyń 200ml- 40 Rs. - 2 zł

herbata Lipton Green 10 saszetek - 55 Rs. - 2,7 zł

Mosambi (Sweet Lemon)- sok ze świerzych owoców - 70 Rs. - 3,4 zł

mleko 1l - 250 Rs. - 12 zł

kosz plastikowy na pranie - 250 Rs. - 12 zł

Jak widzicie, jest baaardzo tanio jak na polskie standardy. No może wykluczając napoje, które są 3 razy droższe... xD




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz