Translate :)

sobota, 24 sierpnia 2013

Tonight gonna be a good night!


Hej!
Dzisiaj obiecane foty i parę innych rzeczy, które się zdarzyły głównie dzisiaj, ale i wczoraj.
Jestem tu jakoś 5 dzień i jest super! Aha, no oprócz tego, że już zdążyłam trafić do Medical Center, ale stałam się dzięki temu rozpoznawalna (przynajmniej przez nauczyciela ESS- taka ekologia, nudyyy, który stwierdził, że Polacy są twardzi). Właściwie to mój uraz wyglądał źle. A wszystko zaczęło się, że miałam nie iść na Campus Tour, ale spotkałam koleżankę i jednak poszłam. Teraz jestem poszkodowana!
Dzisiaj rano padało <dość, dość>, więc chodzenie po Parku, na którego terenie jest Mahindra, było bardzo niebezpieczne, szczególnie kiedy zdejmiesz buty (jak ja) i chodzisz boso. No więc już wracaliśmy, a tam dalej było to błoto, no i się poślizgnęłam na takiej śliskiej skale i się przewróciłam na tyłek, ale w sumie myślałam, że mi się nic nie stało. Dopiero kiedy wyszliśmy z tego "bagna" okazało się, że coś mnie boli i że zeszła mi skóra z nogi + nieźle się zbrudziła, więc wyglądało okropnie. Gabi oczywiście nic. Idzie w jednym bucie dalej :) Nie bolało aż tak bardzo, ale i tak czułam się jak bohater narodowy.
Jak wróciliśmy (ufff...) do kampusu poszłam się umyć i stwierdziłam, że droga do medical center to idealny czas, by zrobić wreszcie jakieś foty. Nie żeby wada 1 i Medical Center nie były koło siebie, ale cieszmy się tym co mamy. Kiedyś <taaa...> odwiedzę kafeterię czy nawet basen z aparatem, ale to nie teraz, gdzie się tam będę szlajać z aparatem?
Zdjęcia mojej "rany" no oczywiście musiały być. Fuj! Btw, mam taką czystą stopę :)





^ A tu już ładnie zaplastrowana rana. Stopa dalej piękna :) W ogóle ja tam poszłam po wodę utlenioną, a oni mi tak jakieś żółte coś dawali, taka maść czy coś, whatever...

W ogóle jestem w głębokiej depresji, bo nie mogę iść na Maths HL. Mieliśmy ten test i zostałam zakwalifikowana do SLa <God why?!>,  potem gadała z nauczycielem (tak, tak, jeszcze się szkoła nie zaczęła, a ja już zaczynam...), ale powiedział, że po miesiącu zobaczy, czy mogę wziąć HLa, no mam nadzieję, że mogę, bo na razie utknęłam w Global Politics na HLu. Najgorsze, że chyba wszyscy nie-Azjaci zostali zjechani w ten sposób. U mnie sprawa wyglądała tak, że czytam zadanie i nie znam najważniejszego słowa. No bo niby co to jest "arc"?! Ale spokojnie, przez pierwszy semestr matmy na obu poziomach mają mieć ten sam program i mnie serio nie obchodzi, ile książek będę musiała przeczytać, żeby dostać Hl, ale truly mam zamiar to zrobić... xD

Okej. Następna rzecz to kampus, więc proszę oto zdjęcia. Tak jakby 1/5 kampusa :)

Tutaj jest wada 1, domek 9R, czyli nasz :) Mamy taki stolik ładny, tam jest też najlepszy internet.


Wejście do pokoju...



Masa psów jest na kampusie. Niektóre są nauczyciele <Vinaya konkretnie>, ale większość po prostu jest. Nie szczekają, nie gryzą, po prostu są. :)








Zdjęcia mojego pokoju (hahaha, pokoju nie- raczej kąta), który wygląda w tej chwili jak więzienie, ale w następną sobotę jedziemy na zakupy! Yeah! :)


 Tu już ze wczoraj, kiedy dostałam super słodkie prezenty od Soni i Weroniki. Dziękuję <3

Tyle rzeczy do nadrobienia... Następna! Wczoraj byłam na homestayu w wsi, której nazwy nie pamiętam, u dziewczyny, której imienia też nie pamiętam. No bo te indyjskie imiona są takie trudne! Raz, spędziłam jakieś 3 godziny gadając z dwoma Hinduskami i nie mam pojęcia jak się nazywały, także... No. Jest ciekawie. Ale wracając do tematu... Były 4 miejsca noclegu, my trafiłyśmy do drugiego najbliżej. "My" znaczy Marie i ja, bo miałyśmy takie szczęście, że nie ogarnęli, że jesteśmy roomates <to takie przykre, hahah...>. Szło się z buta oczywiście, ale bardzo przyjemnie. Wzięłam aparat, żeby porobić zdjęcia, bo widoki było nieziemski, ale zrobiłam JEDNO <wow, po prostu mój rekord> i to w trakcie marszu. Załączam zdjęcie tyłów, proszę...

 Homestays są organizowane przez organizację, która zapewnia dzieciom w tych wiosek darmową naukę, w zamian za to, że oni nas raz no jakiś czas przenocują. My trafiłyśmy do dziewczyny, która mówiła dość dobrze po angielsku <gdyby nie ten akcent, ugh>. Najpierw oprowadziła nas po swojej wsi, byliśmy w takiej świątyni, która wyglądała gorzej niż jakiś budynek do wyburzenia (jak na polskie realia). No i trzeba było zdjąć buty, co też było całkiem zabawne.
Potem poszliśmy po jakiś polach na taką tamę, z której były po prostu piękne widoki, bo to jest praktycznie na wzgórzu. Wszędzie latały dzieci w wieku 5-16 lat, łaziły za tobą i w ogóle... Niestety ich angielski był 1) niezrozumiały 2) umieli powiedzieć "name?" / ,,Country?" 3) nie umieli w ogóle mówić.
Następnym punktem programu było zobaczenie szkoły, która była zamknięta, ale okno dało się otworzyć. Wow, byłam w głębokim szoku, kiedy zobaczyłam ten pokój. Był naprawdę mały, a klasa miała się zmieścić ponad 30-osobowa. Szyba wybita, w środku lata jakiś ptak, ławki w drewna (nawet ta nauczyciela), które były niepomalowane. No po prostu bieda, a i tak jak te dzieci się pytały "How-do-you-like-my-school?" odpowiadałaś "It's very nice"- tak samo na wszystkie pytania zaczynające się od "How do you like...?". No bo przecież nie powiesz, że w Polsce szkoła wygląda o wiele lepiej, a ty i  tak narzekałaś, że w klasie nie ma porządnej plazmy, no sorry... Wtedy serio poczułam się głupio. No, ale co zrobić? Całego świata nie zmienisz...
Ale to był dopiero początek, poczekajcie aż opiszę jej"dom".
Później graliśmy w gry. Wszyscy stali w kółeczku, jedna osoba goniła na jednej nodze, a druga uciekała. Miny tych dzieci- bezcenne. Ile one znajdowały w tym radości i funu! Jestem pewna <w 100%>, że gdyby po prostu pokazać też grę przeciętemu 8-latkowi w Polsce powiedziałby, że woli pograć na PlayStation, masakra. Nie mówiąc o starszych dzieciakach, które też w to grały.
Zaczęło się ściemniać (koło 19 jest już bardzo ciemno tutaj), więc poszłyśmy do domu dziewczyny, nazwijmy ją S (chciałabym mieć zdolności zapamiętywania tych indyjskich imion!). Właściwie "dom" to za dużo powiedziane. Spodziewałam się, no wiecie, biedy i innych takich, ale to mnie po prostu... Brak słów. Jej "dom" składał się z dwóch pokoi. DWÓCH! Ale to nic. Pierwszy pokój to był taki salon i sypialnia w jednym (były tam: łóżko- jedno!, stół, jakieś plakaty, telewizor), a drugi to była kuchnia z umywalką. Kuchnia jako kuchnia była dość dobrze wyposażona, było dużo garnków, kubki, ale i tak mało jak na "polskie standardy". W rogu była umywalka, oczywiście biernej wody nie było, stały tylko 3 kubły zimnej wody, którą gotowali na jakimś kominku, a raczej ognisku.
Oczywiście od razu jak przyszłyśmy zostałyśmy ugoszczone w najlepiej możliwy na te warunki sposób. S. podała nam matę, na której usiadłyśmy i dwa kubki z wodą. Musiałyśmy ładnie odmówić, bo nie możemy pić wody z ich źródła, bo to jest totalnie inna flora bakteryjna. Dostałyśmy własne jeszcze w kampusie. S. zrobiła na herbatę, czyli Chai. To typowa indyjska herbata, która na kampusie mi nie smakowała (jak dla mnie to była taka czarna herbata z mlekiem), ale tam była przepyszna! Bardzo słodka i w ogóle mniam, mniam... W tym domu mieszkała tak jakby część jej rodziny (dwie babcie i dziadek, siostra), bo druga część (mama, tata i 3 rodzeństwa) w innym domu, w innej wsi, a ona sama skakała pomiędzy tymi dwoma miejscami. Potem poszłyśmy do sklepu, czyli Dukaan po ciasteczka i czekoladę. Muszę przyznać, że smakowało mi, chociaż ta czekolada nie była typowo indyjska, bo tu nie ma żadnej takiej specyficznej marki jak u nas wedel czy milka.
Wróciłyśmy, mijając po drodze krowy buffalo, które są tak jakby większe od naszych polskich krów. Trochę poczytałyśmy podręczniki z matmy i geografii od S., bo miała mieć następnego dnia test, więc nie chciałyśmy jej przeszkadzać. Oczywiście nie było światła z żarówki, mieli je, ale najwidoczniej używali tylko w pewnych okolicznościach, tym razem źródłem światła była świeczka. Tada! Ja bym się nie umiała skupić na niczym przy takim świetle.
Zostałyśmy zawołane na obiad. Łał! Myślałam, że jedzenie będzie bardzo ostre, ale się pozytywnie zaskoczyłam, może to dlatego, że S. spytała czy lubimy ostre, a my powiedziałyśmy, że nie. Nasze porcje były o wiele większe niż porcje pozostałych członków rodziny. Miałyśmy je nałożone od razu na takie tacki. Aha, no jadłyśmy rękoma, chociaż do zupek dostałyśmy łyżkę.Na taczkach było:
-macca- Jakieś 3/4, pyszne, mi to przypomina takie nie-puszyste naleśniki, ale naprawdę smaczna.
-zupa słodka- mleko z ryżem i pewnie czymś, co dodaje takiej słodkości, to było niesamowicie pyszne.
-takie chrupkie coś, czego nie umiem nazwać, ale dla mnie smakowało jak chipsy kukurydziane.
-średnio-ostra fasola z sosem.
-zupa no. 2.
Spróbowałam wszystkiego oprócz tej zupy i nie było ostre, więc myślę: ,,Hmmm... Zupa pewnie też nie będzie ostra" i wzięłam ją po prostu tak o. DRAGON FIRE! Wody! No tak to mniej więcej wyglądało. Ogólnie, mimo tej biedy i w ogóle, jak widzieli, że nam się coś kończy na talerzu to od razu dawali nam więcej i więcej. I żeby nie być nie miłym musiałaś to zjeść, ale i tak w końcu się poddałyśmy...
Podsumowując, jedzenie w Indiach jest pyszne!
Zanim poszłyśmy spać posiedziałyśmy jeszcze godzinę chyba. W tym czasie delikatnie napomknęłam o henna tattoo, który S. miała na ręce, a ona powiedziała, że nam zrobi. Tak więc moja ręka wygląda w tej chwili tak:

Teraz może nie wygląda najlepiej, ale za parę dni powinno się zrobić bardzo ciemne. Właśnie myślę, gdzie nabyć taki marker do henny :)
My spałyśmy w łóżku, a reszta ludzi jakby na podłodze pod nami, na matach. Podziwiam ich, ze potrafią zasnąć na twardej ziemi...
Rano jak wstałyśmy już byłyśmy spóźnione, bo jeszcze wypiłyśmy chai (tylko my, a reszta rodziny piła gorącą wodę)

Chai
 Wracałyśmy już busem. Na dodatek padło, więc spacer nie byłby najlepszym wyjściem, ale... Tutaj i tak cały czas się (podczas Orientation week) chodzi, je, chodzi, je, chodzi, je, śpi, chodzi, je, je... Super! :)
Zaczynam się czuć tu powoli jak w domu...
Aha. No i zostawiłam w tej wsi moje kochane okulary, bo zapomniałam ich rano z półki zabrać. Na szczęście już została wezwana ekipa ratunkowa, która mi je dzisiaj przyniesie! Yehey!

Jutro nasze show, tj. show pierwszorocznych, więc od rano będzie ciężka harówa, bo zapisałam się na parę rzeczy. Oh man! :) Będzie na pewno super, szczególnie, że jutro normalnie mamy cały dzień wolny.

<co to za bębny grają na zewnątrz, omg?! Codziennie to samo...>

A tu parę fotek z przed paru dni i dzisiejsze też:

Z Viviano i Linh

 Mina seryjnego mordercy ale co tam! (z Viviano i Smirthy)

 To było coś indyjskiego...

Bransoletki z Wietnamu od Linh!

 Ze Smirthy i polskim wedlem...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz