Translate :)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Once upon a time...





Od przedwczoraj jestem w Indiach. Historia życia normalnie. Aż nie chce mi się tego wszystkiego opisywać, bo było tego meeeeega dużo!
Ale po kolei... 

Lot.
Latanie samolotem to naprawdę super sprawa. Gdzieś we Wrocławiu, na lotnisku, wsiadając do samolotu (dość małego, ok. 50 osób) do Frankfurtu, pomyślałam: ,,Omg, co ja tu robię?!", potem przyszło mi na myśl ,,Oszukać przeznaczenie", ale byłam dzielna i wystartowaliśmy. Pierwsze 10 minut to był koszmar, tym bardziej, że samolot skręcał, a potem totalny luz. Koło godzinę zajął nam przyjazd na lotnisko w Niemczech, które jest swoją drogą olbrzymie.

Lotnisko.
Miałyśmy jakieś 4 godziny do następnego lotu, więc gdzie poszłyśmy? Jeść, no wiadomo. Chciałyśmy kawę <w samolocie dostałyśmy, a właściwie tylko ja dostałam, prince polo>, więc weszłyśmy do Cafe Baru, który okazał się jakąś chińską/tajską restauracją. Były ciastka jednak, więc zostałyśmy. 

Problemy.
Usadowiłyśmy się wygodnie w poczekalni B25 i czekałyśmy na lot. Potem jednak znowu poszłyśmy jeść, przy okazji dzwoniąc do Merve, która miała z nami lecieć. Jemy sobie czekoladowe babeczki, a ja dostaję w między czasie smsa, że nasz lot będzie opóźniony. Aha, co do babeczek, Ada stwierdziła, że nie zje, bo są zbyt CZEKOLADOWE jak na polskie standardy. Kupujesz sobie czekoladową babeczkę, a ona jest czekoladowo, impossible! :) Ada rocks.

Drugi lot.
W końcu wsiadłyśmy do samolotu Lufthansy, której oddaję moje serce.Tym razem był to samolot, jaki pokazują w amerykańskich filmach. A my siedziałyśmy obok siebie, prosto przed tą taką zasłoną i wyjściem ewakuacyjnym. Na początku było oburzenie: ,,Hę?! Gdzie są nasze telewizory?!", ale później okazało się, że są ewidentnie specjalnie schowane. Dostaliśmy słuchawki, poduszki i koce. Do tego wszędzie było jedzenie. Co chwilę ktoś chodzić z napojami, oczywiście za darmo, do wyboru: cola (nawet light czy zero), soki, woda, wino, wódka, etc.
My akurat zmówiłyśmy posiłek owocowy, który był pyszny! Potem jeszcze dostałyśmy "Hot chicken", a że nie wiedziałyśmy na co się zdecydować, stewardessa dała nam też owoce, yeeey!
Filmy były i nowe i stare (Safe Haven, Jack pogromca olbrzymów czy coś takiego, Drugie oblicze). Niestety, te widziałam już w domu, więc zobaczyłam sobie Gambita, słuchałam trochę muzyki, bo też była taka możliwość.Leciałyśmy jakieś 7 godzin.

Mumbai.
Wylądowaliśmy. Wyszliśmy z samolotu <opóźnionego o 2h> około 3 rano. Masakrycznie duszno, nawet na dworze, dziwne zapachy, ble. No ale później było już lepiej, szczególnie kiedy poznaliśmy naszych wybawicieli z Mahindry, których imion nie pamiętam. Wcześniej musieliśmy czekać jeszcze na nasze bagaże, a to była tragedia, bo zajęło nam to jakieś 45 minut. Potem jechaliśmy mała grupką około 5 godzin, spałam jakąś godzinę na torbie jakiegoś Hiszpana, całkiem wygodnie... 

Mahindra.
Wreszcie w domu! Prawie od razu poszliśmy do pokoi, a że moja wada jest najdalej od wszystkiego, zajęło nam to aż minutę dłużej niż innym. W każdym razie nasz domek 9R jest obecnie zamieszkiwany przez 8 osób. Pokoje są totalnie oddzielone. W moim są: Marie (Dania), Rhea (Hong-Kong/ Indie)- drugoroczne, ja i Viviano z Korei Południowej <omg, jaram się>, której imię koreańskie brzmi bardzo skomplikowanie, więc wolałam zapamiętać te angielskie.
Pokoje w wadzie 1 są całkiem małe, nie jest aż tragicznie, każdy ma swój kącik, do którego potrzebuję jednak kupić masę rzeczy! A w tym tygodniu nici z zakupów, niestety, bo Orientation Week.
Obecnie nasze corners wyglądają jak z więzienia. A do tego zablokowało mi się szafka, więc nie mam nawet piżamy. Ale cornery naszych drugorocznych są jak ,,łał", idealnie urządzone. Trochę farby i gotowe.
Mahindra to naprawdę piękna miejscowość, między wzgórzami i w ogóle z ładnymi domkami.
Jest zielono wszędzie, a na kampusie są różne ozdoby jak mostki, itp. 

Ludzie.
Jest dość dużo Hindusów, ale są też osoby z Malezji, Australii czy UK. Ponad 40 narodowości na pewno. Idziesz sobie ścieżką i wszyscy tylko: ,,hi" / ,,hello". Nie mówiąc już o hinduskim akcencie, który strasznie mi przypomina niemiecki i raz usłyszałam nawet słowo ,genommen", więc... Da się przyzwyczaić. Na szczęście wszyscy są baaaardzo mili. Myślałam, że będę miała o wiele większy problem z porozumieniem się, ale usłyszałam już nawet, że mam ładny, "soniowy" akcent, awww... Nauczyciele to taka miazga życia, świetni. Większość z nich mieszka na kampusie, z reguły są to małżeństwa. Większość z nich pamięta jeszcze absolwentów Mahindry z Polski!

Każdy pierwszoroczny powinien mieć swojego "buddy", czyli osobę, która powinna pokazać kampus, mówić co się i kiedy dzieje, itp. Większość "buddies" się nie pojawiła i pewnie jus nigdy nie pojawi, ale ja miałam szczęście, że już pierwszego dnia spotkałam mojego. Nazywa się Thulani i jest z RPA, jest super, zwiedziliśmy kampus i dowiedziałam się wszystkiego, co powinnam wiedzieć. Również wbiliśmy do pokoju w wadzie 5, który jest olbrzymi i ma o wiele ładniejsze meble. Jednak dało się zauważyć, że nie przebywa tam za dużo osób, większość siedzi po prostu w innych wadach.

Natomiast Advaisor to osoba, która jest twoim buddy, będąc jednocześnie pracownikiem szkoły, z reguły są to nauczyciele. Moim jest Vinay, mieszka w naszej wadzie ze swoją żoną. Są oboje tacy mili! Uczy Global Politics, hahaha, to że wybieram ten przedmiot wcale nie jest zabawne!

Komunikacja.
Musiałam zabrać telefon mamy, Nokię, ale w sumie samsunga i tak bym za bardzo nie używała. W orientation week nie mamy za wiele czasu.
We wtorek, przez jakieś 2 godziny rejestrowałam mojego laptopa, żeby mieć internet. Jest całkiem dobry w pokoju, ale na zewnątrz nawet lepszy. Rozmowy na skypie da się normalnie prowadzić, ale ja nie mam zbyt wiele czasu, a jest pewna różnica czasowa, jakieś 4 godziny.

Jedzenie.
Śniadania są bardzo podobne do naszych. Nie ma chleba <ale i tak go za bardzo w Polsce nie jadłam>, jest tylko tostowy, a przynajmniej tak wygląda, smakuje bardzo dobrze. Jest też zawsze mleko i gorąca czekolada, która jest tutaj totalnym hitem i jest serio, serio pyszna! O, płatki też są. I ryż. Ryż jest zawsze. Na każdą porę dnia i nocy, jest ryż. Ryż z miętą, ryż z sosem, ryż z kurczakiem, ryż suchy, ryż długi... Ryż. Mniam! Dzisiaj na śniadanie była mash melons, które są pycha, a do tego takie słone naleśniki <?>, była herbata z mlekiem, którą wypiłam, ale jednak zostanę przy gorącej czekoladzie.

Snack. Koło 11 są przekąski. Nie pamiętam, co było wczoraj, ale przedwczoraj były takie <bardzo dobre> bułeczki zawijane w środku z warzywami? Coś takiego, nie wiem, ale dobre. Dzisiaj, zaraz idę na american snack, amerykańskie żarcie, yey!

Lunch jest koło 13/14 i zawsze jest ryż (kto by się spodziewał?) z dodatkami. Sałatki, pomidory, ogórki, macca, itp. Są też specjalne indyjskie rzeczy jak chlebki z miętą czy buttermilk <nie wiem, nie piłam>. 

Obiad jest zawsze koło 19, a wtedy jest już ciemno, bo jest tu zima <hahaha>. Jak można tak późno jeść obiad? Wczoraj jadłam przykładowo z naszym nowym wada-kumplem z Niemiec, Theresą z Norwegii i inną Teresą, tym chłopakiem, na którego torbie spałam, i paroma innymi osobami, ale nie pamiętam. Mój mózg ma totalnego smasha...

Orientation Week.
To jest taki pierwszy tydzień, gdzie się właściwie bawisz i zapoznajesz ze wszystkim. Jest przewidziany homestay u ludzi z pobliskich wsi, jedne są dalej, inne bliżej. Wczoraj było też show, które przygotowali nasi drugoroczni i było świetne. Nakręcili nawet dwa filmiki- jeden nauczycieli, a drugi ich. Świetna sprawa. Tańczyli Bollywood, taniec latynoski, śpiewali "YOU will survive", i takie tam inne, dziwne rzeczy... 
My też musimy zrobić takie coś, znaczy show, ale jeszcze oczywiście nic nie mamy. Będzie fun! 
Mieliśmy też spotkanie w sprawie przedmiotów i dwa testy. Z matmy był całkiem fajny, ale paru zadań nie rozwiązałam w ogóle, bo: 1) było za mało czasu lub 2) nie zrozumiałam głównego słowa 3) nie przerabiałam tego. Whatever i tak wezmę HL Maths. A ang był naprawdę prościutki, wszystko co robiłam w szkole :) Większość i tak pewnie mam źle, ale to się i tak nie liczy, bo tutaj nie ma czegoś takiego jak "sprawdziany".
 Na spotkaniu ogólnym zaczęli też tańczyć flashmoba z dyrektorem <lol> co było tak jakby miażdżące w sensie mentalnym...

Hmm... Co jeszcze? Jestem pewna, że zapomniałam o jakichś 4879238 rzeczach. Fot dzisiaj nie dodaję, ale zrobię jutro lub pojutrze post z samymi zdjęciami, które muszę najpierw zrobić lub przegrać od kogoś. Zaraz wezmę do kafeterii aparat i będę fotografę xD
Byebye :*

2 komentarze:

  1. Gabi, jak ja się cieszę :D i Ci zazdroszczę..jejciu, rzeczywiście przygoda życia. Ze zniecierpliwieniem czekam na fotki :3 /M

    OdpowiedzUsuń
  2. Gabi joł tyż czekam na fotki :D a szczególnie fotki tych ciach którzy po ciebie przyjechali na lotnisko :P
    twój fotograf :P

    OdpowiedzUsuń