Translate :)

niedziela, 29 marca 2015

Just one last time

Hola!
Właśnie wróciłam z niezwykle interesującego (pierwszy raz kiedy naprawdę ruszyłam się, żeby zwiedzić Indie) Travel Weeku. Razem z Carole i Louise, moimi wspólniczkami w niedoli i tych inspirujących podróżach, ruszyłyśmy wpierw do New Delhi. Jedna kłopotliwa sprawa - samolot. Boję się latać Lufthansą (pomijając fakty ostatnich wydarzeń) a co dopiero indyjskimi liniami. Lot był wyjątkowo spokojny, chociaż jak zwykle na moje nieszczęście, dostałam miejsce przy skrzydle, przy oknie. Wylądowałyśmy w Delhi, mieście całkiem, całkiem. Z plecakami turystycznymi na plecach, jak to na prawdziwych europejskich  turystów przystało, znalazłyśmy hotel. Bez internetu, bez gorącej wody, bez klimatyzacji, ale był. Ruszyłyśmy w miejską dzicz, co w indyjskim znaczeniu oznacza prawdziwą dzicz, gdzie na każdym kroku można zostać rozjechanych przez rikszę lub motor. Pozwiedzałyśmy trochę (centrów handlowych, nie no kiddin'), a potem poszłyśmy na bazar, gdzie można było kupić książki za 50rs (=3.1zł). Żeby nie było, że ambicji brak to kupiłam Shakespeare'a. W końcu i tak przeczytałam "Chłopcy z placu broni", zastanawiając się jakim cudem nauczyciele każą nam to czytać w podstawówce, skoro to jest takie dramatyczne i wymaga o wiele więcej analizy psychologiczno-metafizycznej. 

Hotel #1 New Delhi



Lotus Temple
Park
 

Anyways, w niedzielę ponownie pozwiedzałyśmy trochę, po czym trafiłyśmy do kafejki z piwami świata.
Indian Gate









Wieczorem trafiłyśmy na stację by 13-godzinnym pociągiem udać się do Amritsar, który słynie ze swojej Golden Temple (no bo w sumie nic ciekawszego tam nie ma). A nie! Jest jeszcze granica z Pakistanem gdzie codziennie przy zachodzie Słońca odbywa się pokaz Indian/Pakistan Forces. To też było ciekawe. Najlepsze jak tam przyjechałyśmy to byłyśmy spóźnione 5 minut, a okazało się że trzeba tam się wlec jakieś 2 km, więc dostałyśmy podwózkę w samochodzie indyjskiej armii (pro). Potem mogłyśmy obserwować białych ludzi i zgadywać ich narodowości. Same przedstawiałyśmy się jak Niemki (zdrada stanu, bo w sumie żadna z nas nie jest Niemką). Dlaczego? A. Nikt nie wie gdzie leży Luksemburg. B. Z reguły nikt nie wie też co to Belgia. C. Wspomnisz Polskę to od razu jedzie cała lista polskich przekleństw, bo to jedyne co ludzie wynoszą z wiedzy o Polszy (I'm serious). Bycie Niemką też ma swoje interesujące aspekty. Na przykład, na ulicach Varanasi spotkałyśmy dwóch pomarańczowo-budda odzianych Hindusów warshippujących Hitlera, do których nie docierały nasze przekonywania "Hitler was bad".

W oczekiwaniu na pociąg #1

Hotel #2 Amritsar

Amritsar

 

GOLDEN TEMPLE

Indian Sweets (inc. Mango!)

Amritsar bardzo mi się podobał i miał świetne jedzenie, chociaż porównując do jedzenia na kampusie to jedzenie jest boskie wszędzie indziej (oprócz pociągu, ale o tym później). Ostatniego wieczoru, kiedy oglądałyśmy wiadomości o właśnie rozbitym samolocie w Alpach, pofarbowałyśmy włosy Carole, a i ja dostałam czerwonego pasemka z henny. So nice! Chociaż teraz już wyblakło.

Tym razem czekała nas 26h podróż pociągiem do Varanasi. Całkiem spoko, miałyśmy cały przedział dla siebie, oprócz krótkiej chwili kiedy wbili się tam jacyś ludzie. Warto zauważyć, że jak w Polsce 4h pociągiem do Wawy to tragedia to tutaj 26h to luzik. #thingsyougetusedtoinIndia
Train #2

No i dojechałyśmy do naszej ostatniej stacji - Varanasi. Porównując do New Delhi i Amritsar to to miejsce można nazwać mniej rozwiniętym. Nikt nie mówi po angielsku. Trzeba posługiwać się językiem migowym w wersji "domyśl się sam". Zmęczone indyjskim jedzeniem trafiłyśmy w końcu do McDonalds (zdrowe żywienie przede wszystkim). 


Varanasi znajduje się zaraz nad Gangesem. Tak jak mówią, woda nie jest przezroczysta, ale czego spodziewać się po krowach w niej zanurzonych lub prochach zmarłych ludzi. W każdym razie zwiedziłyśmy parę świątyń w okolicy. Nawet taką jedną z małpami, yey! 

Ceremonia (pływałyśmy łódką po Gangesie)




W sumie Ganges i jego świątynie były główną atrakcją Varanasi. Wyjechałyśmy w sobotę rano, bo tym razem *uwaga* pociąg miał nam zająć 32h. Nie mam żadnych zdjęć z tejże imprezy, gdyż wszystkie 3 się pochorowałyśmy. Wieczorem musiałam latać z prędkością światła żeby dotrzeć na czas do łazienki (bulimia 2.0). Całe szczęście, rano było już o wieleeee lepiej. Potem po masakrycznej podróży w jeepie, który skakał do wzgórzach i górach czułam się znów jakby mnie coś przejechało, ale teraz jest gut again.

Dobra. Enough. Resztę zdjęć dodam jak Carole prześle mi je na dysk. Teraz powinnam zacząć moje Math IA, bo nie uśmiecha mi się oblanie matmy (co jak co, ale ten przedmiot ma sens). No i oblanie matmy jako jedyna Europejka to trochę shame. Już za miesiąc maturka, yey (just kiddin'). Nikt się nie cieszy! No, może oprócz tych co dostali się już do szkoły i mają przyszłość zapewnioną przynajmniej do pewnego stopnia. Wciąż, lepiej się trochę przygotować :)

Także spadaaaam! Byebye!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz