Translate :)

piątek, 1 listopada 2013

Project Week




Czas najwyższy napisać sprawozdanie z Project Weeku. Właśnie zaczyna się diwali (święto w Indiach, ważne jak dla nas Boże Narodzenie), siedzę na mojej lekcji PNC (People, Nations and Cultures), która jest jak zwykle nudna. W każdym razie, robię coś produktywnego- piszę posta na bloga. Ze względu na to, że mamy wolne do wtorku (yessss…) zorganizowałyśmy wycieczkę do Hampi. Hampi to typowo turystyczne miejsce, pełne świątyń i pięknych widoków. Polecam Google do przeszukania fot, bo są świetne. Miejmy nadzieję, że przywiozę swoje. Dodatkowo, jest to dobre miejsce do zakupienia pocztówek i pamiątek.
Wracając do PW. Postaram się to opisać jak najlepiej, ale może być to problematyczne, bo trochę to zagmatwane + na pewno nie przypomnę sobie wszystkiego. Ujmę to tak: to był najdziwniejszy tydzień mojego życia. Definitywnie.

Dzień 1- piątek.
Skończyliśmy lekcje. Spakowałam się już w czwartek. O 17 mieliśmy jeep, który zawiózł nas do stację w Pune. Tam zostało nam trochę czasu na kupienie słodyczy (czymś trzeba się było żywić). Pociąg – wbrew pozorom – nie był taki zły. Był drogi, więc to pewnie dlatego. Mieliśmy przed sobą 28-godzinną jazdę do Samaty. W każdym przedziale (oddzielonym dwoma kurtynami od korytarza) siedziało 6 osób. Było też 6 rozkładanych (jedno nad drugim) „łóżek” z poduszkami i prześcieradłami nawet. Więc głównie jedliśmy i spaliśmy, czasami grając w karty. Szybko zleciało te 28 godzin.

Dzień 2- sobota.
Na stacji byliśmy wieczorem, koło 22. O 24 wreszcie dotarliśmy do Samaty. Dostaliśmy obiad, chai i poszliśmy spać. Dostaliśmy 3 domki- jeden dla nauczycielek (Paola i Ainoha z Hiszpani), jeden dla chłopców i jeden (największy) dla dziewczyn. Mieliśmy łóżka polowe z kocami i poduszkami- czego się nie spodziewałam, bo wzięłam nawet śpiwór.

Dzień 3- niedziela.
Wstaliśmy o 6.30 na chai (herbata indyjska) i kawę. Okazało się, że jest tam też 3 wolontariuszy z Niemiec, którzy przyjechali na 11 miesięcy. Przez kolejną godzinę wyrywaliśmy chwasty, a później dostaliśmy śniadanie- typowo indyjskie, aczkolwiek powstrzymali się od dodawania „normalnej” ilości ostrych przypraw (zielone papryczki chili). Na śniadanie byłi igli, czyli takie ryżowe zlepki. Oczywiście ostry sos i jakaś taka zupa z warzywami. Potem nic nie robiliśmy. Aż do lunchu, gdzie dostaliśmy ryż, sosy do tego, dal, sałatka z marchewką, zupa z ziemniakami. Nie wiem, czy wszystko zapamiętałam, ale obiady tam zawsze były takie same. Po południu trochę znowu wyrywaliśmy chwasty i mieliśmy spotkanie z założycielem Samaty, który nam wyjaśnił, na czym polega ich praca. No więc… To jest teren puszczy, więc znajduję się tam 13 czy 14 plemion, które mają oczywiście problemy z rządem, wyniszczaniem tej puszczy, dużymi firmami, etc. Jak mają problem to zwracają się do ludzi z Samaty, którzy im tłumaczą różne dokumenty, wymyślają rozwiązania i ogólnie doradzają. Szczególnie, że lokalni ludzie nie potrafią się dogadać w języku angielskim.
Potem mieliśmy chai i obiad. Na obiad były chapati, ryż, znowu sosy i te same rzeczy, co na lunch. A na deser curd, czyli twaróg. Wszyscy się tak nim zachwycali, więc postanowiłam spróbować. Wsypałam więc całą łyżkę cukru i… Nie. Cukier okazał się solą i o mało się tym nie udławiłam. Ale ogólnie jedzenie mi bardzo smakowało. Posiedzieliśmy trochę przy chai, po czym poszliśmy spać.

Dzień 4 – poniedziałek.
 Obudziliśmy się dość wcześnie. Pogoda była świetna, więc poszliśmy na spacer po tych terenach puszczy. Trochę pogadaliśmy o tych plemionach, dowiedzieliśmy się z jakimi problemami musieli się zmagać, etc.  Śniadanie zjedliśmy dopiero koło 11, początkowo dostaliśmy chai i banany i to nam musiało wystarczyć. Na śniadanie za to były takie placki z warzywami (+ papryczka chili). Siedzieliśmy na takim wytopionym podeście, a w środku było drzewo, przez co wszystko wyglądało tak nie-ucywilizowanie. W każdym razie nasz „przewodnik” opowiadał, że w tym miejscu spotyka się starszyzna tych plemion i dyskutują. Wyłączyłam się gdzieś w połowie, ale później jeden z tym starszych ludzi zaczął się wykłócać o coś i wyglądało to dość agresywnie, przez co wszyscy się obudzili. Po tym mieliśmy mieć gry i zabawy, ale zaczęło lać. Jak zaczęło tak nie skończyło do naszego wyjazdu…
Resztę dnia spędziliśmy w pokoju, tańcząc „macarena” i spiąc. Spaliśmy z przeciekającym dachem, a kto miał szczęście (tak, właśnie ja) trafił idealnie na miejsce, gdzie kapało mi na głowę.
Po raz pierwszy widziałam świetliki. Bo w Polsce chyba nie występują, ale są śliczne… Jeden nawet utknął w moim bucie, hehe.

Dzień 5 – wtorek.
Rano czekaliśmy aż przestanie padać, ale nie przestało, oczywiście. Głównie więc siedzieliśmy, pomagaliśmy robić lunch i graliśmy w gry. Jeszcze mieliśmy spotkanie z 93-letnim dziadkiem, który był (nie pamiętam jak to się nazywało)… W każdym razie wyznawał idee Gandhi’ego. Opowiadał nam jak wyglądały India w czasie wojny, jak było w więzieniu, itp.
Po południu zwiedzaliśmy jaskinie Borra, czy coś w tym stylu. Po lunchu, jeepy zawiozły nas do plemienia xxx (nie pamiętam nazwy), gdzie mieliśmy mieć pierwszy homestay. Homestay okazał się church-stayem. Początkowo siedzieliśmy w pokoju w czyimś domu, śpiewaliśmy kolędy i świąteczne piosenki, co było dziwne, bo nikt nie znał do końca tekstów. Dostaliśmy do jedzenia, takie coś, co wyglądało totalnie jak shit (przepraszam za wyrażenia, ale taka prawda). W każdym razie, podane na liściu bananowca. Kiedy Louise przepadkiem to upuściła rozległ się taki głos: plup! Nie powiem, było zabawnie. Potem zostaliśmy ulokowani w kościele (chrześcijańskim, co na mnie wywarło niezłe i totalnie niespodziewane wrażenie). Mieliśmy tam spać, a rano iść na 10-km spacer do innego plemienia. Ale o tym zaraz. Obiad był bardzo dobry, szczególnie te takie chapati, ale to nie było chapati <niedobór słownictwa>. W nocy zrobił się okropnie zimno, po prostu jakieś 10 stopni, a na dodatek cały czas padało. Oczywiście śpiwór został w Samacie, bo nie pomyślało się.

Dzień 6 – środa.
Całe przedpołudnie siedzieliśmy w tym kościele. Odwołaliśmy naszą wycieczkę z czego niezmiernie się cieszyłam, bo jakoś chodzenie w deszczu, kiedy nie masz nawet ubrań żeby się przebrać, przyjemnościa NIE jest. Możliwe, że pomieszałam te parę dni, ale wydaję mi się, że po południu pojechaliśmy do muzeum plemion, które było wyjątkowo nieudane. Na szczęście był też tam ,,Cofee House”, w którym zakupiłam gorącą czekoladę i byłam mega zła, że nie wzięłam więcej pieniędzy (które oczywiście zostawiłam w hotelu) i nie mogłam kupić tych wszystkich czekoladowo-kawowych cukierków za grosze.
Tym razem zostaliśmy ulokowani w hotelu. Był nawet prysznic --> progres.

Dzień 7 – czwartek.
Rano śniadanie w pobliskiej „restauracji”. Haha, dobra, nie nazwałabym tego restauracją za nic w świecie, ale obecnie jakoś nie przychodzi mi nic innego na myśl. Potem pojechaliśmy na wodospady. A raczej poszliśmy. Przeżyłam atak paniki, kiedy musiałam przejść przez wodospad, który był: a. pochyły, a na dole była woda + przepaść , b. silny prąd i fale. W każdym razie, uratowano mnie. Ale mam dość wodospadów! Szczególnie, że buty suszyły mi się tydzień! Pierwszy raz jechałam typowym indyjskim pociągiem na plantacje kawy. Bilet za 5 Rs, czyli jakieś 30gr, ludzie na dachu, etc. Na szczęście my znalazłyśmy miejsca siedzące. Kupiłam dwie saszetki (takie po 100g) kawy, w tym jedną dla Ji Yea. Pod koniec dnia dowiedziałam się, że była to druga najlepsza kawa na świecie. Ja naprawdę nie rozumiem, nie mogli mi tego powiedzieć wcześniej?!Potem jeździliśmy po serpentynach,  chmurach. Nie było nic przez to widać, ale byłam tak zmęczona, że w sumie spałam. Wracam do Polski więc tylko z jedną, ale co tam. Ulokowano nas w hotelu, przez co wystąpiły pewne problemy organizacyjne, bo mieliśmy spać w wiosce. W końcu jednak zostaliśmy.. Wieczorem zorganizowano dla nas specjalnie występy. Koniec końców tańczyliśmy my wszyscy ludowe tańce plemion, w ogół ogniska, co było niezapomnianym doświadczeniem.

Dzień 8 – piątek / DZIEŃ 9 [OMG] - sobota
Zjedliśmy wspaniałe śniadanie, bo była dosa. To jest taki olbrzymi naleśnik, z ziemniakami w środku. Mnhm… Potem (przypominam, ze cały czas od poniedziałku padało, bez przerwy) poszliśmy do parku botanicznego. Hindusi chcieli sobie z nami robić zdjęcia. Ale co tam: biali ludzie to nic. Joseph, który jest z Republiki Sudanu Południowego (najmłodsze państwo na świecie) był po prostu fejmem.
Potem wróciliśmy wreszcie do Samaty. Znowu dostaliśmy jeść + informację, że nasz pociąg został odwołany. Przez pierwsze pół godziny siedziałam tam i tylko powtarzałam wszystkim, że to żart i NIE. Nikt nie chciał tam zostawać, szczególnie w tej pogodzie (CYKLON) i musielibyśmy tam zostać co najmniej jeden dzień dłużej. Więc… W naszej grupie było trzech hindusów: Shruti, Manaraj i Anahita. Nie wiem konkretnie jak oni to zrobili, ale to co się wydarzyło było NAJDZIWNIEJSZĄ rzeczą w moim życiu. Zaczęli dzwonić do swoich rodziców, żeby nam pozałatwiali bilety, posprawdzali wszystkie dostępne opcje, etc. My- załamani. Siedzieli w biurze dzwoniąc przez jakieś 4-5 godzin i w końcu: udało się. Ale zamiast pociągu, mieliśmy bus, a potem pociąg z Hyderabardu 8 godzin. Szybko wsiedliśmy do jeepów, żeby znaleźć jakieś 2 godziny później nasz autobus. Koło północy siedzieliśmy już w busie, prowadzonym przez hindusa, który zasypiał i cały czas mrużyły mu się oczy. Paola próbowała go budzić co chwilę, ale to nic nie dało. Zrobiliśmy więc 2 godziny przerwy żeby facet mógł się wyspać. W sumie to obudziłam się rano. Pode mną, na podłodze, spała Carole, więc nogi miałam głównie oparte o przedni fotel – przez jakieś 16 godzin! Taki niewygodny bus, że później się okazało, że spuchły mi całe kostki. W każdym razie, nasz pociąg był zaplanowany na 2.45pm bodajże. Nie było możliwości by zdążyć na niego. Po drodze wreszcie zobaczyliśmy, czemu nasz pociąg został odwołany- wszędzie była woda! Kto oglądał film „Niemożliwe” ten wie. Wyglądało to mniej więcej właśnie tak: drogi popękane i zalane rwącą wodą (a my jedziemy!), ludzie na ulicach, samochody podtopione prawie w całości, palmy wystające z wody, widać tylko korony drzew… No, doświadczenie na całego. Przez to, i korki nasi indyjscy przyjaciele postanowili użyć bardziej „rygorystycznych” środków, by dostać się na stację kolejową. Powiem tylko, że w Indiach rygorystyczne oznacza „nigdy nie zobaczysz tego w Polsce”. Ojciec jednej z moich koleżanek miał dość wysoką rangę w armii (robi się ciekawie…), więc zadzwoniła do niego z informacją, że nie zdążymy na pociąg. Jeden telefon. Pociąg opóźniony dla nas (dzieciaczków z muwci) o 20 minut, żebyśmy mogli zdążyć +  transport armii na stację kolejową. Samochód armii czekał na nas, po czym włączył sygnał i prowadził nas przez korek uliczny (Indie- samochody wszędzie). Jeden z mundurowych wyskoczył z niego i zaczął po prostu wrzeszczeć na ludzi, żeby zrobili miejsce dla naszego busa. Koniec końców, zdążyliśmy idealnie spóźnieni o 15 minut. W pociągu dostaliśmy jedzenie (pizza z Dominos, sprite, coke, batony, banany, Sandwich’e z kurczakiem, cukierki, etc.) od rodziców drugiej koleżanki. Z jednej strony strasznie się cieszyłam, że wracamy i to z takim „hukiem” (teraz nasz PW jest sławny na kampusie), ale pewnie już tam drugi raz nie pojadę.
Dzień 10 – niedziela.
Przyjechaliśmy na kampus w niedzielę o 1 w nocy. Chciałam zrobić pranie, ale drugoroczni oczywiście nie byli na tyle łaskawi, żeby zostawić jakieś puste pralki dla wracających z Project week’ów pierwszorocznych. Wzięłam prysznic i poszłam spać.

Taki to był właśnie interesujący tydzień. Aha. Zapomniałam wspomnieć. Moim aparatem zrobiłam dwa zdjęcia- olbrzymia ilość. A później aparat przestał działać. Była to sprawka wilgoci, bo to samo stało się z moją komórką. Po przyjeździe okazało się, że był mokry w środku, ale wysuszyłam go na słońcu i już działa. Tym razem (do Hampi) biorę ładowarkę.
Zdjęcia pozyskam, obiecuję! Wstawię je w następnym tygodniu, wracam we wtorek rano :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz