Czas najwyższy
napisać sprawozdanie z Project Weeku. Właśnie zaczyna się diwali (święto w
Indiach, ważne jak dla nas Boże Narodzenie), siedzę na mojej lekcji PNC
(People, Nations and Cultures), która jest jak zwykle nudna. W każdym razie,
robię coś produktywnego- piszę posta na bloga. Ze względu na to, że mamy wolne
do wtorku (yessss…) zorganizowałyśmy wycieczkę do Hampi. Hampi to typowo
turystyczne miejsce, pełne świątyń i pięknych widoków. Polecam Google do
przeszukania fot, bo są świetne. Miejmy nadzieję, że przywiozę swoje.
Dodatkowo, jest to dobre miejsce do zakupienia pocztówek i pamiątek.
Wracając do PW.
Postaram się to opisać jak najlepiej, ale może być to problematyczne, bo trochę
to zagmatwane + na pewno nie przypomnę sobie wszystkiego. Ujmę to tak: to był
najdziwniejszy tydzień mojego życia. Definitywnie.
Dzień 1- piątek.
Skończyliśmy
lekcje. Spakowałam się już w czwartek. O 17 mieliśmy jeep, który zawiózł nas do
stację w Pune. Tam zostało nam trochę czasu na kupienie słodyczy (czymś trzeba
się było żywić). Pociąg – wbrew pozorom – nie był taki zły. Był drogi, więc to
pewnie dlatego. Mieliśmy przed sobą 28-godzinną jazdę do Samaty. W każdym
przedziale (oddzielonym dwoma kurtynami od korytarza) siedziało 6 osób. Było
też 6 rozkładanych (jedno nad drugim) „łóżek” z poduszkami i prześcieradłami
nawet. Więc głównie jedliśmy i spaliśmy, czasami grając w karty. Szybko
zleciało te 28 godzin.
Dzień 2- sobota.
Na stacji byliśmy
wieczorem, koło 22. O 24 wreszcie dotarliśmy do Samaty. Dostaliśmy obiad, chai
i poszliśmy spać. Dostaliśmy 3 domki- jeden dla nauczycielek (Paola i Ainoha z
Hiszpani), jeden dla chłopców i jeden (największy) dla dziewczyn. Mieliśmy
łóżka polowe z kocami i poduszkami- czego się nie spodziewałam, bo wzięłam
nawet śpiwór.
Dzień 3-
niedziela.
Wstaliśmy o 6.30
na chai (herbata indyjska) i kawę. Okazało się, że jest tam też 3 wolontariuszy
z Niemiec, którzy przyjechali na 11 miesięcy. Przez kolejną godzinę wyrywaliśmy
chwasty, a później dostaliśmy śniadanie- typowo indyjskie, aczkolwiek
powstrzymali się od dodawania „normalnej” ilości ostrych przypraw (zielone
papryczki chili). Na śniadanie byłi igli, czyli takie ryżowe zlepki. Oczywiście
ostry sos i jakaś taka zupa z warzywami. Potem nic nie robiliśmy. Aż do lunchu,
gdzie dostaliśmy ryż, sosy do tego, dal, sałatka z marchewką, zupa z
ziemniakami. Nie wiem, czy wszystko zapamiętałam, ale obiady tam zawsze były
takie same. Po południu trochę znowu wyrywaliśmy chwasty i mieliśmy spotkanie z
założycielem Samaty, który nam wyjaśnił, na czym polega ich praca. No więc… To
jest teren puszczy, więc znajduję się tam 13 czy 14 plemion, które mają
oczywiście problemy z rządem, wyniszczaniem tej puszczy, dużymi firmami, etc.
Jak mają problem to zwracają się do ludzi z Samaty, którzy im tłumaczą różne
dokumenty, wymyślają rozwiązania i ogólnie doradzają. Szczególnie, że lokalni
ludzie nie potrafią się dogadać w języku angielskim.
Potem mieliśmy
chai i obiad. Na obiad były chapati, ryż, znowu sosy i te same rzeczy, co na
lunch. A na deser curd, czyli twaróg. Wszyscy się tak nim zachwycali, więc
postanowiłam spróbować. Wsypałam więc całą łyżkę cukru i… Nie. Cukier okazał
się solą i o mało się tym nie udławiłam. Ale ogólnie jedzenie mi bardzo smakowało.
Posiedzieliśmy trochę przy chai, po czym poszliśmy spać.
Dzień 4 –
poniedziałek.
Obudziliśmy się dość wcześnie. Pogoda była
świetna, więc poszliśmy na spacer po tych terenach puszczy. Trochę pogadaliśmy
o tych plemionach, dowiedzieliśmy się z jakimi problemami musieli się zmagać,
etc. Śniadanie zjedliśmy dopiero koło
11, początkowo dostaliśmy chai i banany i to nam musiało wystarczyć. Na
śniadanie za to były takie placki z warzywami (+ papryczka chili). Siedzieliśmy
na takim wytopionym podeście, a w środku było drzewo, przez co wszystko
wyglądało tak nie-ucywilizowanie. W każdym razie nasz „przewodnik” opowiadał,
że w tym miejscu spotyka się starszyzna tych plemion i dyskutują. Wyłączyłam
się gdzieś w połowie, ale później jeden z tym starszych ludzi zaczął się
wykłócać o coś i wyglądało to dość agresywnie, przez co wszyscy się obudzili.
Po tym mieliśmy mieć gry i zabawy, ale zaczęło lać. Jak zaczęło tak nie
skończyło do naszego wyjazdu…
Resztę dnia
spędziliśmy w pokoju, tańcząc „macarena” i spiąc. Spaliśmy z przeciekającym
dachem, a kto miał szczęście (tak, właśnie ja) trafił idealnie na miejsce,
gdzie kapało mi na głowę.
Po raz pierwszy
widziałam świetliki. Bo w Polsce chyba nie występują, ale są śliczne… Jeden
nawet utknął w moim bucie, hehe.
Dzień 5 – wtorek.
Rano czekaliśmy
aż przestanie padać, ale nie przestało, oczywiście. Głównie więc siedzieliśmy,
pomagaliśmy robić lunch i graliśmy w gry. Jeszcze mieliśmy spotkanie z
93-letnim dziadkiem, który był (nie pamiętam jak to się nazywało)… W każdym
razie wyznawał idee Gandhi’ego. Opowiadał nam jak wyglądały India w czasie
wojny, jak było w więzieniu, itp.
Po południu
zwiedzaliśmy jaskinie Borra, czy coś w tym stylu. Po lunchu, jeepy zawiozły nas
do plemienia xxx (nie pamiętam nazwy), gdzie mieliśmy mieć pierwszy homestay.
Homestay okazał się church-stayem. Początkowo siedzieliśmy w pokoju w czyimś
domu, śpiewaliśmy kolędy i świąteczne piosenki, co było dziwne, bo nikt nie
znał do końca tekstów. Dostaliśmy do jedzenia, takie coś, co wyglądało totalnie
jak shit (przepraszam za wyrażenia, ale taka prawda). W każdym razie, podane na
liściu bananowca. Kiedy Louise przepadkiem to upuściła rozległ się taki głos:
plup! Nie powiem, było zabawnie. Potem zostaliśmy ulokowani w kościele
(chrześcijańskim, co na mnie wywarło niezłe i totalnie niespodziewane
wrażenie). Mieliśmy tam spać, a rano iść na 10-km spacer do innego plemienia.
Ale o tym zaraz. Obiad był bardzo dobry, szczególnie te takie chapati, ale to
nie było chapati <niedobór słownictwa>. W nocy zrobił się okropnie zimno,
po prostu jakieś 10 stopni, a na dodatek cały czas padało. Oczywiście śpiwór
został w Samacie, bo nie pomyślało się.
Dzień 6 – środa.
Całe
przedpołudnie siedzieliśmy w tym kościele. Odwołaliśmy naszą wycieczkę z czego
niezmiernie się cieszyłam, bo jakoś chodzenie w deszczu, kiedy nie masz nawet ubrań
żeby się przebrać, przyjemnościa NIE jest. Możliwe, że pomieszałam te parę dni,
ale wydaję mi się, że po południu pojechaliśmy do muzeum plemion, które było
wyjątkowo nieudane. Na szczęście był też tam ,,Cofee House”, w którym zakupiłam
gorącą czekoladę i byłam mega zła, że nie wzięłam więcej pieniędzy (które
oczywiście zostawiłam w hotelu) i nie mogłam kupić tych wszystkich
czekoladowo-kawowych cukierków za grosze.
Tym razem
zostaliśmy ulokowani w hotelu. Był nawet prysznic --> progres.
Dzień 7 –
czwartek.
Rano śniadanie w
pobliskiej „restauracji”. Haha, dobra, nie nazwałabym tego restauracją za nic w
świecie, ale obecnie jakoś nie przychodzi mi nic innego na myśl. Potem pojechaliśmy
na wodospady. A raczej poszliśmy. Przeżyłam atak paniki, kiedy musiałam przejść
przez wodospad, który był: a. pochyły, a na dole była woda + przepaść , b.
silny prąd i fale. W każdym razie, uratowano mnie. Ale mam dość wodospadów!
Szczególnie, że buty suszyły mi się tydzień! Pierwszy raz jechałam typowym
indyjskim pociągiem na plantacje kawy. Bilet za 5 Rs, czyli jakieś 30gr, ludzie
na dachu, etc. Na szczęście my znalazłyśmy miejsca siedzące. Kupiłam dwie saszetki
(takie po 100g) kawy, w tym jedną dla Ji Yea. Pod koniec dnia dowiedziałam się,
że była to druga najlepsza kawa na świecie. Ja naprawdę nie rozumiem, nie mogli
mi tego powiedzieć wcześniej?!Potem jeździliśmy po serpentynach, chmurach. Nie było nic przez to widać, ale
byłam tak zmęczona, że w sumie spałam. Wracam do Polski więc tylko z jedną, ale
co tam. Ulokowano nas w hotelu, przez co wystąpiły pewne problemy
organizacyjne, bo mieliśmy spać w wiosce. W końcu jednak zostaliśmy.. Wieczorem
zorganizowano dla nas specjalnie występy. Koniec końców tańczyliśmy my wszyscy
ludowe tańce plemion, w ogół ogniska, co było niezapomnianym doświadczeniem.
Dzień 8 – piątek
/ DZIEŃ 9 [OMG] - sobota
Zjedliśmy
wspaniałe śniadanie, bo była dosa. To jest taki olbrzymi naleśnik, z
ziemniakami w środku. Mnhm… Potem (przypominam, ze cały czas od poniedziałku
padało, bez przerwy) poszliśmy do parku botanicznego. Hindusi chcieli sobie z
nami robić zdjęcia. Ale co tam: biali ludzie to nic. Joseph, który jest z
Republiki Sudanu Południowego (najmłodsze państwo na świecie) był po prostu
fejmem.
Potem wróciliśmy wreszcie do Samaty. Znowu dostaliśmy jeść + informację, że
nasz pociąg został odwołany. Przez pierwsze pół godziny siedziałam tam i tylko
powtarzałam wszystkim, że to żart i NIE. Nikt nie chciał tam zostawać,
szczególnie w tej pogodzie (CYKLON) i musielibyśmy tam zostać co najmniej jeden
dzień dłużej. Więc… W naszej grupie było trzech hindusów: Shruti, Manaraj i
Anahita. Nie wiem konkretnie jak oni to zrobili, ale to co się wydarzyło było
NAJDZIWNIEJSZĄ rzeczą w moim życiu. Zaczęli dzwonić do swoich rodziców, żeby
nam pozałatwiali bilety, posprawdzali wszystkie dostępne opcje, etc. My-
załamani. Siedzieli w biurze dzwoniąc przez jakieś 4-5 godzin i w końcu: udało się.
Ale zamiast pociągu, mieliśmy bus, a potem pociąg z Hyderabardu 8 godzin.
Szybko wsiedliśmy do jeepów, żeby znaleźć jakieś 2 godziny później nasz
autobus. Koło północy siedzieliśmy już w busie, prowadzonym przez hindusa,
który zasypiał i cały czas mrużyły mu się oczy. Paola próbowała go budzić co
chwilę, ale to nic nie dało. Zrobiliśmy więc 2 godziny przerwy żeby facet mógł
się wyspać. W sumie to obudziłam się rano. Pode mną, na podłodze, spała Carole,
więc nogi miałam głównie oparte o przedni fotel – przez jakieś 16 godzin! Taki
niewygodny bus, że później się okazało, że spuchły mi całe kostki. W każdym
razie, nasz pociąg był zaplanowany na 2.45pm bodajże. Nie było możliwości by
zdążyć na niego. Po drodze wreszcie zobaczyliśmy, czemu nasz pociąg został
odwołany- wszędzie była woda! Kto oglądał film „Niemożliwe” ten wie. Wyglądało
to mniej więcej właśnie tak: drogi popękane i zalane rwącą wodą (a my
jedziemy!), ludzie na ulicach, samochody podtopione prawie w całości, palmy
wystające z wody, widać tylko korony drzew… No, doświadczenie na całego. Przez
to, i korki nasi indyjscy przyjaciele postanowili użyć bardziej „rygorystycznych”
środków, by dostać się na stację kolejową. Powiem tylko, że w Indiach rygorystyczne
oznacza „nigdy nie zobaczysz tego w Polsce”. Ojciec jednej z moich koleżanek
miał dość wysoką rangę w armii (robi się ciekawie…), więc zadzwoniła do niego z
informacją, że nie zdążymy na pociąg. Jeden telefon. Pociąg opóźniony dla nas (dzieciaczków
z muwci) o 20 minut, żebyśmy mogli zdążyć +
transport armii na stację kolejową. Samochód armii czekał na nas, po
czym włączył sygnał i prowadził nas przez korek uliczny (Indie- samochody
wszędzie). Jeden z mundurowych wyskoczył z niego i zaczął po prostu wrzeszczeć
na ludzi, żeby zrobili miejsce dla naszego busa. Koniec końców, zdążyliśmy
idealnie spóźnieni o 15 minut. W pociągu dostaliśmy jedzenie (pizza z Dominos, sprite,
coke, batony, banany, Sandwich’e z kurczakiem, cukierki, etc.) od rodziców
drugiej koleżanki. Z jednej strony strasznie się cieszyłam, że wracamy i to z
takim „hukiem” (teraz nasz PW jest sławny na kampusie), ale pewnie już tam
drugi raz nie pojadę.
Dzień 10 – niedziela.
Przyjechaliśmy na kampus w niedzielę o 1 w nocy. Chciałam zrobić pranie, ale drugoroczni
oczywiście nie byli na tyle łaskawi, żeby zostawić jakieś puste pralki dla
wracających z Project week’ów pierwszorocznych. Wzięłam prysznic i poszłam spać.
Taki to był właśnie interesujący tydzień. Aha. Zapomniałam wspomnieć. Moim
aparatem zrobiłam dwa zdjęcia- olbrzymia ilość. A później aparat przestał
działać. Była to sprawka wilgoci, bo to samo stało się z moją komórką. Po
przyjeździe okazało się, że był mokry w środku, ale wysuszyłam go na słońcu i
już działa. Tym razem (do Hampi) biorę ładowarkę.
Zdjęcia pozyskam, obiecuję! Wstawię je w następnym tygodniu, wracam we
wtorek rano :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz