Translate :)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Wild Ones!


Szybka nota na temat tego, co wydarzyło się wczoraj.
O 5 nad ranem wszyscy 2-roczni zaczęli krzyczeć "chodźcie! chodźcie! Mamy dla was gorącą czekoladę!". Oczywiście nie było to prawdą, ale i tak większość poszła (w tym ja, a co). Czułam się jak w dziczy, kiedy wszyscy zaspani pierwszoroczni, w swoich piżamach sunęli przez ścieżki Mahindry. Bezcenne...

Zaprowadzono nas na boisko, a że była lekka mżawka, plan drugorocznych stał się jeszcze bardziej realny. Co to było? A co tam! Wrzućmy biednych pierwszorocznych do błota. Tak więc schwytana przez Mali zostałam zaprowadzona do kąpieli błotnej. Jak już wymazali mnie dostatecznie, że wyglądałam... Okropnie, zaczęliśmy grać w gry. W błocie, oczywiście. Zmyłam się po pół godziny (no może trochę dużej), bo wiedziałam, że wszystkie prysznice będą zaraz zajęta. Miałam w tym przypadku rację!

A że była dopiero 7 postanowiłam nie iść już spać, więc zaczęłam oglądać film "Red 2", który miałam dokończyć.
Wczoraj byłam tylko na 2 lekcjach, bo reszta mnie nie interesowała. To był tylko taki próbny plan, żeby zobaczyć na czym polegają np. Global Politics. Więc poszłam, prawie zasnęłam na tym, po czym stwierdziłam, że to rzeczywiście nie jest my thing... Trzeba było się rozejrzeć za czymś innym, dlatego tez odwiedziłam lekcje psychologii i filozofii.Zdecydowałam się oficjalnie na filozofię na HLu, wow. Dlaczego? W psychologii trzeba znać fakty i jest dużo nauki, natomiast filozofia to tylko "lanie wody". A że jestem w tym dość dobra, miejmy nadzieję, że uda mi się rozwiązać zagadnienie: ,,What's wrong with the world?".
Dobra, a tak serio to nie da się odpowiedzieć poprawnie na to pytania. Filozofia wita!

Wczoraj odbyło się też pierwsze spotkanie ogólne:

Potem był Advaisor meeting, gdzie Vinay rozdał nam nasze plany lekcji. Dzisiaj zaczęłam, ale ogarnięcie tego planu jest skomplikowane, ale do zrobienia. Wszystko dzieli się na bloki i takie tam... Dzisiaj już za mną: English z Henningiem (powiedział, że w zeszłym roku wszyscy mieli u niego 6 i 7- hehehe), na którym ładnie wyjaśniłam pojęcie "utopii", Filozofia, na której nie robiłam nic, ale szczerze powiedziawszy było nawet ciekawie i Chemistry Hl, na której zaczęłam się pytać, dlaczego na plakacie Marie Skłodowskiej-Curie, jest tylko napis: ,,Marie Curie"? No bo co to za pomijanie polskości?! Szczególnie, że pewnie tylko ja byłabym z stanie wymówić poprawnie jej nazwisko polskie. Nauczycielka powiedziała, że to pewnie dla Hindusów byłoby zbyt skomplikowane. Pff... Niech się uczą, akurat może kiedyś odwiedzą Polskę!
Dzisiaj czeka mnie jeszcze MathSl (na której muszę być bardzo aktywna, a przynajmniej kiwać głową, bo to zawsze pomaga) i hiszpański od podstaw,k czyli pewnie jakieś 2 miesiące nie będę musiała nic robić :) Dziękujemy hiszpańskiemu w liceum!

Oł, no jeszcze dowiedziałam się, ze mamy przeczytać książkę na angielski "The road" (tak, też nie wiem co to jest...) i "Platon's republic" na filozofię, w dowolnym tłumaczeniu "Państwo" Plantona. So excited!

I jeszcze warto wspomnieć, że wczoraj odbył się "Buddy Ball", który początkowo zapowiadał się katastrofą, ale koniec końców była niezła impreza! Ostatecznie z moim buddy wybraliśmy styl "Classic", i znowu pożyczyłam sukienkę od Rhei, bo moja była dalej w suszarce, która już pracuje od wczoraj!





Zaznaczam, że moje rzeczy (piżama, skarpetki pół-białe, bluzka) są w tej chwili do wyrzucenia, bo te błoto nie zeszło i nie wygląda żeby miało zejść.
Czekają mnie więc kolejne zakupy...

sobota, 24 sierpnia 2013

Tonight gonna be a good night!


Hej!
Dzisiaj obiecane foty i parę innych rzeczy, które się zdarzyły głównie dzisiaj, ale i wczoraj.
Jestem tu jakoś 5 dzień i jest super! Aha, no oprócz tego, że już zdążyłam trafić do Medical Center, ale stałam się dzięki temu rozpoznawalna (przynajmniej przez nauczyciela ESS- taka ekologia, nudyyy, który stwierdził, że Polacy są twardzi). Właściwie to mój uraz wyglądał źle. A wszystko zaczęło się, że miałam nie iść na Campus Tour, ale spotkałam koleżankę i jednak poszłam. Teraz jestem poszkodowana!
Dzisiaj rano padało <dość, dość>, więc chodzenie po Parku, na którego terenie jest Mahindra, było bardzo niebezpieczne, szczególnie kiedy zdejmiesz buty (jak ja) i chodzisz boso. No więc już wracaliśmy, a tam dalej było to błoto, no i się poślizgnęłam na takiej śliskiej skale i się przewróciłam na tyłek, ale w sumie myślałam, że mi się nic nie stało. Dopiero kiedy wyszliśmy z tego "bagna" okazało się, że coś mnie boli i że zeszła mi skóra z nogi + nieźle się zbrudziła, więc wyglądało okropnie. Gabi oczywiście nic. Idzie w jednym bucie dalej :) Nie bolało aż tak bardzo, ale i tak czułam się jak bohater narodowy.
Jak wróciliśmy (ufff...) do kampusu poszłam się umyć i stwierdziłam, że droga do medical center to idealny czas, by zrobić wreszcie jakieś foty. Nie żeby wada 1 i Medical Center nie były koło siebie, ale cieszmy się tym co mamy. Kiedyś <taaa...> odwiedzę kafeterię czy nawet basen z aparatem, ale to nie teraz, gdzie się tam będę szlajać z aparatem?
Zdjęcia mojej "rany" no oczywiście musiały być. Fuj! Btw, mam taką czystą stopę :)





^ A tu już ładnie zaplastrowana rana. Stopa dalej piękna :) W ogóle ja tam poszłam po wodę utlenioną, a oni mi tak jakieś żółte coś dawali, taka maść czy coś, whatever...

W ogóle jestem w głębokiej depresji, bo nie mogę iść na Maths HL. Mieliśmy ten test i zostałam zakwalifikowana do SLa <God why?!>,  potem gadała z nauczycielem (tak, tak, jeszcze się szkoła nie zaczęła, a ja już zaczynam...), ale powiedział, że po miesiącu zobaczy, czy mogę wziąć HLa, no mam nadzieję, że mogę, bo na razie utknęłam w Global Politics na HLu. Najgorsze, że chyba wszyscy nie-Azjaci zostali zjechani w ten sposób. U mnie sprawa wyglądała tak, że czytam zadanie i nie znam najważniejszego słowa. No bo niby co to jest "arc"?! Ale spokojnie, przez pierwszy semestr matmy na obu poziomach mają mieć ten sam program i mnie serio nie obchodzi, ile książek będę musiała przeczytać, żeby dostać Hl, ale truly mam zamiar to zrobić... xD

Okej. Następna rzecz to kampus, więc proszę oto zdjęcia. Tak jakby 1/5 kampusa :)

Tutaj jest wada 1, domek 9R, czyli nasz :) Mamy taki stolik ładny, tam jest też najlepszy internet.


Wejście do pokoju...



Masa psów jest na kampusie. Niektóre są nauczyciele <Vinaya konkretnie>, ale większość po prostu jest. Nie szczekają, nie gryzą, po prostu są. :)








Zdjęcia mojego pokoju (hahaha, pokoju nie- raczej kąta), który wygląda w tej chwili jak więzienie, ale w następną sobotę jedziemy na zakupy! Yeah! :)


 Tu już ze wczoraj, kiedy dostałam super słodkie prezenty od Soni i Weroniki. Dziękuję <3

Tyle rzeczy do nadrobienia... Następna! Wczoraj byłam na homestayu w wsi, której nazwy nie pamiętam, u dziewczyny, której imienia też nie pamiętam. No bo te indyjskie imiona są takie trudne! Raz, spędziłam jakieś 3 godziny gadając z dwoma Hinduskami i nie mam pojęcia jak się nazywały, także... No. Jest ciekawie. Ale wracając do tematu... Były 4 miejsca noclegu, my trafiłyśmy do drugiego najbliżej. "My" znaczy Marie i ja, bo miałyśmy takie szczęście, że nie ogarnęli, że jesteśmy roomates <to takie przykre, hahah...>. Szło się z buta oczywiście, ale bardzo przyjemnie. Wzięłam aparat, żeby porobić zdjęcia, bo widoki było nieziemski, ale zrobiłam JEDNO <wow, po prostu mój rekord> i to w trakcie marszu. Załączam zdjęcie tyłów, proszę...

 Homestays są organizowane przez organizację, która zapewnia dzieciom w tych wiosek darmową naukę, w zamian za to, że oni nas raz no jakiś czas przenocują. My trafiłyśmy do dziewczyny, która mówiła dość dobrze po angielsku <gdyby nie ten akcent, ugh>. Najpierw oprowadziła nas po swojej wsi, byliśmy w takiej świątyni, która wyglądała gorzej niż jakiś budynek do wyburzenia (jak na polskie realia). No i trzeba było zdjąć buty, co też było całkiem zabawne.
Potem poszliśmy po jakiś polach na taką tamę, z której były po prostu piękne widoki, bo to jest praktycznie na wzgórzu. Wszędzie latały dzieci w wieku 5-16 lat, łaziły za tobą i w ogóle... Niestety ich angielski był 1) niezrozumiały 2) umieli powiedzieć "name?" / ,,Country?" 3) nie umieli w ogóle mówić.
Następnym punktem programu było zobaczenie szkoły, która była zamknięta, ale okno dało się otworzyć. Wow, byłam w głębokim szoku, kiedy zobaczyłam ten pokój. Był naprawdę mały, a klasa miała się zmieścić ponad 30-osobowa. Szyba wybita, w środku lata jakiś ptak, ławki w drewna (nawet ta nauczyciela), które były niepomalowane. No po prostu bieda, a i tak jak te dzieci się pytały "How-do-you-like-my-school?" odpowiadałaś "It's very nice"- tak samo na wszystkie pytania zaczynające się od "How do you like...?". No bo przecież nie powiesz, że w Polsce szkoła wygląda o wiele lepiej, a ty i  tak narzekałaś, że w klasie nie ma porządnej plazmy, no sorry... Wtedy serio poczułam się głupio. No, ale co zrobić? Całego świata nie zmienisz...
Ale to był dopiero początek, poczekajcie aż opiszę jej"dom".
Później graliśmy w gry. Wszyscy stali w kółeczku, jedna osoba goniła na jednej nodze, a druga uciekała. Miny tych dzieci- bezcenne. Ile one znajdowały w tym radości i funu! Jestem pewna <w 100%>, że gdyby po prostu pokazać też grę przeciętemu 8-latkowi w Polsce powiedziałby, że woli pograć na PlayStation, masakra. Nie mówiąc o starszych dzieciakach, które też w to grały.
Zaczęło się ściemniać (koło 19 jest już bardzo ciemno tutaj), więc poszłyśmy do domu dziewczyny, nazwijmy ją S (chciałabym mieć zdolności zapamiętywania tych indyjskich imion!). Właściwie "dom" to za dużo powiedziane. Spodziewałam się, no wiecie, biedy i innych takich, ale to mnie po prostu... Brak słów. Jej "dom" składał się z dwóch pokoi. DWÓCH! Ale to nic. Pierwszy pokój to był taki salon i sypialnia w jednym (były tam: łóżko- jedno!, stół, jakieś plakaty, telewizor), a drugi to była kuchnia z umywalką. Kuchnia jako kuchnia była dość dobrze wyposażona, było dużo garnków, kubki, ale i tak mało jak na "polskie standardy". W rogu była umywalka, oczywiście biernej wody nie było, stały tylko 3 kubły zimnej wody, którą gotowali na jakimś kominku, a raczej ognisku.
Oczywiście od razu jak przyszłyśmy zostałyśmy ugoszczone w najlepiej możliwy na te warunki sposób. S. podała nam matę, na której usiadłyśmy i dwa kubki z wodą. Musiałyśmy ładnie odmówić, bo nie możemy pić wody z ich źródła, bo to jest totalnie inna flora bakteryjna. Dostałyśmy własne jeszcze w kampusie. S. zrobiła na herbatę, czyli Chai. To typowa indyjska herbata, która na kampusie mi nie smakowała (jak dla mnie to była taka czarna herbata z mlekiem), ale tam była przepyszna! Bardzo słodka i w ogóle mniam, mniam... W tym domu mieszkała tak jakby część jej rodziny (dwie babcie i dziadek, siostra), bo druga część (mama, tata i 3 rodzeństwa) w innym domu, w innej wsi, a ona sama skakała pomiędzy tymi dwoma miejscami. Potem poszłyśmy do sklepu, czyli Dukaan po ciasteczka i czekoladę. Muszę przyznać, że smakowało mi, chociaż ta czekolada nie była typowo indyjska, bo tu nie ma żadnej takiej specyficznej marki jak u nas wedel czy milka.
Wróciłyśmy, mijając po drodze krowy buffalo, które są tak jakby większe od naszych polskich krów. Trochę poczytałyśmy podręczniki z matmy i geografii od S., bo miała mieć następnego dnia test, więc nie chciałyśmy jej przeszkadzać. Oczywiście nie było światła z żarówki, mieli je, ale najwidoczniej używali tylko w pewnych okolicznościach, tym razem źródłem światła była świeczka. Tada! Ja bym się nie umiała skupić na niczym przy takim świetle.
Zostałyśmy zawołane na obiad. Łał! Myślałam, że jedzenie będzie bardzo ostre, ale się pozytywnie zaskoczyłam, może to dlatego, że S. spytała czy lubimy ostre, a my powiedziałyśmy, że nie. Nasze porcje były o wiele większe niż porcje pozostałych członków rodziny. Miałyśmy je nałożone od razu na takie tacki. Aha, no jadłyśmy rękoma, chociaż do zupek dostałyśmy łyżkę.Na taczkach było:
-macca- Jakieś 3/4, pyszne, mi to przypomina takie nie-puszyste naleśniki, ale naprawdę smaczna.
-zupa słodka- mleko z ryżem i pewnie czymś, co dodaje takiej słodkości, to było niesamowicie pyszne.
-takie chrupkie coś, czego nie umiem nazwać, ale dla mnie smakowało jak chipsy kukurydziane.
-średnio-ostra fasola z sosem.
-zupa no. 2.
Spróbowałam wszystkiego oprócz tej zupy i nie było ostre, więc myślę: ,,Hmmm... Zupa pewnie też nie będzie ostra" i wzięłam ją po prostu tak o. DRAGON FIRE! Wody! No tak to mniej więcej wyglądało. Ogólnie, mimo tej biedy i w ogóle, jak widzieli, że nam się coś kończy na talerzu to od razu dawali nam więcej i więcej. I żeby nie być nie miłym musiałaś to zjeść, ale i tak w końcu się poddałyśmy...
Podsumowując, jedzenie w Indiach jest pyszne!
Zanim poszłyśmy spać posiedziałyśmy jeszcze godzinę chyba. W tym czasie delikatnie napomknęłam o henna tattoo, który S. miała na ręce, a ona powiedziała, że nam zrobi. Tak więc moja ręka wygląda w tej chwili tak:

Teraz może nie wygląda najlepiej, ale za parę dni powinno się zrobić bardzo ciemne. Właśnie myślę, gdzie nabyć taki marker do henny :)
My spałyśmy w łóżku, a reszta ludzi jakby na podłodze pod nami, na matach. Podziwiam ich, ze potrafią zasnąć na twardej ziemi...
Rano jak wstałyśmy już byłyśmy spóźnione, bo jeszcze wypiłyśmy chai (tylko my, a reszta rodziny piła gorącą wodę)

Chai
 Wracałyśmy już busem. Na dodatek padło, więc spacer nie byłby najlepszym wyjściem, ale... Tutaj i tak cały czas się (podczas Orientation week) chodzi, je, chodzi, je, chodzi, je, śpi, chodzi, je, je... Super! :)
Zaczynam się czuć tu powoli jak w domu...
Aha. No i zostawiłam w tej wsi moje kochane okulary, bo zapomniałam ich rano z półki zabrać. Na szczęście już została wezwana ekipa ratunkowa, która mi je dzisiaj przyniesie! Yehey!

Jutro nasze show, tj. show pierwszorocznych, więc od rano będzie ciężka harówa, bo zapisałam się na parę rzeczy. Oh man! :) Będzie na pewno super, szczególnie, że jutro normalnie mamy cały dzień wolny.

<co to za bębny grają na zewnątrz, omg?! Codziennie to samo...>

A tu parę fotek z przed paru dni i dzisiejsze też:

Z Viviano i Linh

 Mina seryjnego mordercy ale co tam! (z Viviano i Smirthy)

 To było coś indyjskiego...

Bransoletki z Wietnamu od Linh!

 Ze Smirthy i polskim wedlem...


czwartek, 22 sierpnia 2013

Once upon a time...





Od przedwczoraj jestem w Indiach. Historia życia normalnie. Aż nie chce mi się tego wszystkiego opisywać, bo było tego meeeeega dużo!
Ale po kolei... 

Lot.
Latanie samolotem to naprawdę super sprawa. Gdzieś we Wrocławiu, na lotnisku, wsiadając do samolotu (dość małego, ok. 50 osób) do Frankfurtu, pomyślałam: ,,Omg, co ja tu robię?!", potem przyszło mi na myśl ,,Oszukać przeznaczenie", ale byłam dzielna i wystartowaliśmy. Pierwsze 10 minut to był koszmar, tym bardziej, że samolot skręcał, a potem totalny luz. Koło godzinę zajął nam przyjazd na lotnisko w Niemczech, które jest swoją drogą olbrzymie.

Lotnisko.
Miałyśmy jakieś 4 godziny do następnego lotu, więc gdzie poszłyśmy? Jeść, no wiadomo. Chciałyśmy kawę <w samolocie dostałyśmy, a właściwie tylko ja dostałam, prince polo>, więc weszłyśmy do Cafe Baru, który okazał się jakąś chińską/tajską restauracją. Były ciastka jednak, więc zostałyśmy. 

Problemy.
Usadowiłyśmy się wygodnie w poczekalni B25 i czekałyśmy na lot. Potem jednak znowu poszłyśmy jeść, przy okazji dzwoniąc do Merve, która miała z nami lecieć. Jemy sobie czekoladowe babeczki, a ja dostaję w między czasie smsa, że nasz lot będzie opóźniony. Aha, co do babeczek, Ada stwierdziła, że nie zje, bo są zbyt CZEKOLADOWE jak na polskie standardy. Kupujesz sobie czekoladową babeczkę, a ona jest czekoladowo, impossible! :) Ada rocks.

Drugi lot.
W końcu wsiadłyśmy do samolotu Lufthansy, której oddaję moje serce.Tym razem był to samolot, jaki pokazują w amerykańskich filmach. A my siedziałyśmy obok siebie, prosto przed tą taką zasłoną i wyjściem ewakuacyjnym. Na początku było oburzenie: ,,Hę?! Gdzie są nasze telewizory?!", ale później okazało się, że są ewidentnie specjalnie schowane. Dostaliśmy słuchawki, poduszki i koce. Do tego wszędzie było jedzenie. Co chwilę ktoś chodzić z napojami, oczywiście za darmo, do wyboru: cola (nawet light czy zero), soki, woda, wino, wódka, etc.
My akurat zmówiłyśmy posiłek owocowy, który był pyszny! Potem jeszcze dostałyśmy "Hot chicken", a że nie wiedziałyśmy na co się zdecydować, stewardessa dała nam też owoce, yeeey!
Filmy były i nowe i stare (Safe Haven, Jack pogromca olbrzymów czy coś takiego, Drugie oblicze). Niestety, te widziałam już w domu, więc zobaczyłam sobie Gambita, słuchałam trochę muzyki, bo też była taka możliwość.Leciałyśmy jakieś 7 godzin.

Mumbai.
Wylądowaliśmy. Wyszliśmy z samolotu <opóźnionego o 2h> około 3 rano. Masakrycznie duszno, nawet na dworze, dziwne zapachy, ble. No ale później było już lepiej, szczególnie kiedy poznaliśmy naszych wybawicieli z Mahindry, których imion nie pamiętam. Wcześniej musieliśmy czekać jeszcze na nasze bagaże, a to była tragedia, bo zajęło nam to jakieś 45 minut. Potem jechaliśmy mała grupką około 5 godzin, spałam jakąś godzinę na torbie jakiegoś Hiszpana, całkiem wygodnie... 

Mahindra.
Wreszcie w domu! Prawie od razu poszliśmy do pokoi, a że moja wada jest najdalej od wszystkiego, zajęło nam to aż minutę dłużej niż innym. W każdym razie nasz domek 9R jest obecnie zamieszkiwany przez 8 osób. Pokoje są totalnie oddzielone. W moim są: Marie (Dania), Rhea (Hong-Kong/ Indie)- drugoroczne, ja i Viviano z Korei Południowej <omg, jaram się>, której imię koreańskie brzmi bardzo skomplikowanie, więc wolałam zapamiętać te angielskie.
Pokoje w wadzie 1 są całkiem małe, nie jest aż tragicznie, każdy ma swój kącik, do którego potrzebuję jednak kupić masę rzeczy! A w tym tygodniu nici z zakupów, niestety, bo Orientation Week.
Obecnie nasze corners wyglądają jak z więzienia. A do tego zablokowało mi się szafka, więc nie mam nawet piżamy. Ale cornery naszych drugorocznych są jak ,,łał", idealnie urządzone. Trochę farby i gotowe.
Mahindra to naprawdę piękna miejscowość, między wzgórzami i w ogóle z ładnymi domkami.
Jest zielono wszędzie, a na kampusie są różne ozdoby jak mostki, itp. 

Ludzie.
Jest dość dużo Hindusów, ale są też osoby z Malezji, Australii czy UK. Ponad 40 narodowości na pewno. Idziesz sobie ścieżką i wszyscy tylko: ,,hi" / ,,hello". Nie mówiąc już o hinduskim akcencie, który strasznie mi przypomina niemiecki i raz usłyszałam nawet słowo ,genommen", więc... Da się przyzwyczaić. Na szczęście wszyscy są baaaardzo mili. Myślałam, że będę miała o wiele większy problem z porozumieniem się, ale usłyszałam już nawet, że mam ładny, "soniowy" akcent, awww... Nauczyciele to taka miazga życia, świetni. Większość z nich mieszka na kampusie, z reguły są to małżeństwa. Większość z nich pamięta jeszcze absolwentów Mahindry z Polski!

Każdy pierwszoroczny powinien mieć swojego "buddy", czyli osobę, która powinna pokazać kampus, mówić co się i kiedy dzieje, itp. Większość "buddies" się nie pojawiła i pewnie jus nigdy nie pojawi, ale ja miałam szczęście, że już pierwszego dnia spotkałam mojego. Nazywa się Thulani i jest z RPA, jest super, zwiedziliśmy kampus i dowiedziałam się wszystkiego, co powinnam wiedzieć. Również wbiliśmy do pokoju w wadzie 5, który jest olbrzymi i ma o wiele ładniejsze meble. Jednak dało się zauważyć, że nie przebywa tam za dużo osób, większość siedzi po prostu w innych wadach.

Natomiast Advaisor to osoba, która jest twoim buddy, będąc jednocześnie pracownikiem szkoły, z reguły są to nauczyciele. Moim jest Vinay, mieszka w naszej wadzie ze swoją żoną. Są oboje tacy mili! Uczy Global Politics, hahaha, to że wybieram ten przedmiot wcale nie jest zabawne!

Komunikacja.
Musiałam zabrać telefon mamy, Nokię, ale w sumie samsunga i tak bym za bardzo nie używała. W orientation week nie mamy za wiele czasu.
We wtorek, przez jakieś 2 godziny rejestrowałam mojego laptopa, żeby mieć internet. Jest całkiem dobry w pokoju, ale na zewnątrz nawet lepszy. Rozmowy na skypie da się normalnie prowadzić, ale ja nie mam zbyt wiele czasu, a jest pewna różnica czasowa, jakieś 4 godziny.

Jedzenie.
Śniadania są bardzo podobne do naszych. Nie ma chleba <ale i tak go za bardzo w Polsce nie jadłam>, jest tylko tostowy, a przynajmniej tak wygląda, smakuje bardzo dobrze. Jest też zawsze mleko i gorąca czekolada, która jest tutaj totalnym hitem i jest serio, serio pyszna! O, płatki też są. I ryż. Ryż jest zawsze. Na każdą porę dnia i nocy, jest ryż. Ryż z miętą, ryż z sosem, ryż z kurczakiem, ryż suchy, ryż długi... Ryż. Mniam! Dzisiaj na śniadanie była mash melons, które są pycha, a do tego takie słone naleśniki <?>, była herbata z mlekiem, którą wypiłam, ale jednak zostanę przy gorącej czekoladzie.

Snack. Koło 11 są przekąski. Nie pamiętam, co było wczoraj, ale przedwczoraj były takie <bardzo dobre> bułeczki zawijane w środku z warzywami? Coś takiego, nie wiem, ale dobre. Dzisiaj, zaraz idę na american snack, amerykańskie żarcie, yey!

Lunch jest koło 13/14 i zawsze jest ryż (kto by się spodziewał?) z dodatkami. Sałatki, pomidory, ogórki, macca, itp. Są też specjalne indyjskie rzeczy jak chlebki z miętą czy buttermilk <nie wiem, nie piłam>. 

Obiad jest zawsze koło 19, a wtedy jest już ciemno, bo jest tu zima <hahaha>. Jak można tak późno jeść obiad? Wczoraj jadłam przykładowo z naszym nowym wada-kumplem z Niemiec, Theresą z Norwegii i inną Teresą, tym chłopakiem, na którego torbie spałam, i paroma innymi osobami, ale nie pamiętam. Mój mózg ma totalnego smasha...

Orientation Week.
To jest taki pierwszy tydzień, gdzie się właściwie bawisz i zapoznajesz ze wszystkim. Jest przewidziany homestay u ludzi z pobliskich wsi, jedne są dalej, inne bliżej. Wczoraj było też show, które przygotowali nasi drugoroczni i było świetne. Nakręcili nawet dwa filmiki- jeden nauczycieli, a drugi ich. Świetna sprawa. Tańczyli Bollywood, taniec latynoski, śpiewali "YOU will survive", i takie tam inne, dziwne rzeczy... 
My też musimy zrobić takie coś, znaczy show, ale jeszcze oczywiście nic nie mamy. Będzie fun! 
Mieliśmy też spotkanie w sprawie przedmiotów i dwa testy. Z matmy był całkiem fajny, ale paru zadań nie rozwiązałam w ogóle, bo: 1) było za mało czasu lub 2) nie zrozumiałam głównego słowa 3) nie przerabiałam tego. Whatever i tak wezmę HL Maths. A ang był naprawdę prościutki, wszystko co robiłam w szkole :) Większość i tak pewnie mam źle, ale to się i tak nie liczy, bo tutaj nie ma czegoś takiego jak "sprawdziany".
 Na spotkaniu ogólnym zaczęli też tańczyć flashmoba z dyrektorem <lol> co było tak jakby miażdżące w sensie mentalnym...

Hmm... Co jeszcze? Jestem pewna, że zapomniałam o jakichś 4879238 rzeczach. Fot dzisiaj nie dodaję, ale zrobię jutro lub pojutrze post z samymi zdjęciami, które muszę najpierw zrobić lub przegrać od kogoś. Zaraz wezmę do kafeterii aparat i będę fotografę xD
Byebye :*

niedziela, 18 sierpnia 2013

Time to say goodbye...

(sorry za ten utwór, ale nie mogłam się powstrzymać haha)


Przyszedł wreszcie czas na ostatni post (przynajmniej przez kolejne 3 miesiące), który napiszę w Polsce. W ciągu ostatnich dużo się działo. Pakowanie, pożegnania, takie tam imprezy-niespodzianki, imprezy zaplanowane... W każdym razie dzisiaj jest ostatni dzień. Nie będziemy się nad tym rozczulać, bo 3,5 miesiąca to nie wieczność i Gabi szybko wróci. Potem oczywiście znowu pojedzie, ale to tam już szczegół! Szczerze powiedziawszy przez ostatni rok i tak nie było mnie za często w domu, uwzględniając, że do szkoły wychodziłam o 6:30, a wracałam koło 18 czasami.:/

Jestem spakowana i gotowa do drogi. Polecę pierwszy raz samolotem, yey! W ogóle miałam się pakować dopiero wczoraj, ale wyszło że jestem już spakowana od środy, a wczoraj tylko odwiedziłam sklep, bo okazało się, że mam jeszcze trochę miejsca. Początkowo byłam w rozsypce, bo myślałam że się nie zapakuję (co jak co, ale moja torba nie jest jakaś gigantyczna), ale później odkryłam, że walizka jest jeszcze magicznie poszerzana jakieś 10cm! I to mnie uratowało. Zmieściłam wszystkie potrzebne i niepotrzebne (też) rzeczy, jedzenie również, głównie zupki i kisiele w proszku, hehehe sama chemia :)


  
<tylko mnie nie zabijajcie za to foto, plis>

^ W czwartek zrobiłam grilla. Ostatecznie grill grillem nie był, a kiełbasa została przygotowana w piekarniku, ale było naprawdę świetnie. Jednak to nic z dniem kolejnym, kiedy to "niezwykle zdolni i utalentowani ludzie" <3 przygotowali mi imprezę, o której oczywiście nie miałam zielonego pojęcia. Dziękuję Wam! Jesteście najlepsi!

 Zdjęcie tortu z napisem ,,Do widzenia" / ,,Do zobaczenia"  w języku hindi (uwaga! handmade!) <333
  





Wczoraj natomiast miałam spotkanie z (prawie) całą rodziną. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, obejrzeliśmy "Obecność" (btw, polecam), wyściskaliśmy się, że wystarczy mi na czas pobytu w Indiach! 
Oficjalne pożegnania uważam więc za udane, o ile można w ogóle tak powiedzieć o pożegnaniach. :)

Pozdrawiam wszystkich i (mimo, że ja już potencjalnie zaczynam szkołę) życzę udanych wakacji! Do zobaczenia w grudniu! <3







środa, 14 sierpnia 2013

Countdown!


Hello!
Po mojej (nie)długiej nieobecności wreszcie coś napiszę. A jest o czym. W ostatni tydzień zdążyłam zaliczyć wyjazd na Mazury, a tam z internetem kiepściutko, więc nie było takich możliwości.
Więc...
Zostało (Uwaga! Uwaga!) 5 dni! Ja nie wiem jak, ale dopiero co były to 3 miesiące! Poniedziałek, wczesnym rankiem, będę siedzieć w samochodzie, jadącym do Wrocka na lotnisko. Parę godzin później będę we Frankfurcie, a potem już tylko Bombaj. W dodatku ma nas odebrać Sonia, więc Yooopi! :)

Tak naprawdę miałam napisać tę notkę jakieś 3/4 dni temu, ale wiecie... Leń złapał i tyle. W sumie to dobrze, bo zdążyłam jeszcze trochę rzeczy załatwić przez te parę dni. A mianowicie:
-dostałam dowód osobisty. Teraz to mam już cały komplet dokumentów. -.-
- byłam na zakupach. A to już jest bardzo rozległy temat...

Zakupejszyn odbyły się w poniedziałek i było to nieustane poruszanie się po centrum handlowym ,,Karolinka", a później zwiedzanie reszty Opola (tj. Bookarnia, optyk). Dalsza część <już niekoniecznie zakupów> odbyła się we wtorek we Strzelcach Opolskich. Odwiedzenie fryzjera i kosmetyczki, po czym zostawienie tam okularów <why?!>, które już mam z powrotem, uf...
Wzbogaciłam się więc o bardzo dużo rzeczy, gdyż stwierdziłam, że najwyższy czas się popakować. Dodatkowo, patrząc na moją walizkę, a rzeczy wywalone gdzieś na stole, doszłam do wniosku, że nie ma szans, by wszystko się tam zmieściło. Najwyżej polskie, jadalne produkty zjem wcześniej, hehehe... :)



Tak to się mniej więcej prezentowało w poniedziałek, głównie polskie żarcie: 5 czekolad Wedla, Ptasie mleczko, mieszanka krakowska, czekoladki z żubrówką, krówki. Do tego myszka przewodowa do kompa, żeby nie musieć targać ze sobą baterii, nowe okulary przeciwsłoneczne i drugi portfel. Nie ma na zdjęciu, bo w tym momencie były jeszcze w torebce, ale zakupiłam też (a raczej mama płaciła) 5 par soczewek, które przy najbliższej okazji, czyli może w poniedziałek, a nawet wtorek, wypróbuję i zobaczymy, czy da się z tym żyć. Nie mam nic do okularów, wręcz lubię w nich chodzić, ale niestety, jeżeli będzie trzeba czasami założyć przeciwsłoneczne, nie będę wiele widziała...



 A tu już we wtorek, czyli połączenie całych zakupów do Mahindry. Storna lewa: jedzenie (zestaw powiększony o sernik w paczce, budynie, galaretki i kisiele na ciężkie czasy), potem widać elektroniki, czyli aparat, słuchawki (podobno warto zabrać przy starcie i lądowaniu samolotu, żeby uszy nie bolały), są też kosmetyki i lekarstwa. A tak w ogóle to będąc w aptece dowiedziałam się, że została już opracowana szczepionka na malarie. Mi akurat nie jest potrzebna, bo to region bez takiego zagrożenia, ale jest to ciekawa informacja, bo bodajże pudełko tabletek (x12) kosztuje ponad 200zł. Mam też spraye na komary i szkodniki tropikalne. Zakupiłam też polskie ubranka, w sensie z napisem i godłem Polski, bo przecież nie będę tam targać narodowego stroju śląskiego czy coś... Zestaw (hehe) składa się z koszulki, bluzy i flagi. Jak już byłam w tym centrum handlowym to weszłam do Decathlonu i kupiłam śpiwór za 40zł, który składa się w poduszkę, więc biorę go do samolotu.

 Jeszcze jedno zbliżenie jedzenia, bo to w końcu najważniejsze. + Handmade lizaki zwiezione prosto z Mazur.

 Nie wiem, czy wezmę ten słownik hindi-english, na razie umiem jedno słowo: namaste, czyli cześć.
Jakoś niekoniecznie chciało mi się zgłębiać tę wiedzę...



 Specjalnie poszłam do bookarni, aby nabyć kolejną część sagi kryminalnej Camilli Lackberg (przeczytałam 3 i 4 część i chciałam piątą, bo mnie wciągnęło, a autorka świetnie pisze), ale nie było... Więc została mi polecane książka (trylogia bodajże) Stiega Larssona, który pisze podobno LEPIEJ niż Camilla, ale co do tego się dopiero przekonam...
 Nawiązując do tematu książki, stwierdziłam, że bez sensu ciągać za sobą książki o masie 0,5 kg (wierzcie mi, pakując się to wszystko się liczy) jak można raz i porządnie zainwestować w czytnik e-booków i mieć później nawet te książki taniej i szybciej. Tym sposobem zamówiłam sobie takie cacko (różoweeee *_*)



 A tutaj już początki pakowania do walizki, na razie chyba się za bardzo nie jestem w stanie spakować, bo muszę to ładnie i logistycznie rozplanować. Na dnie jest na razie mój plecak 80l i klapki, więc niewiele. Sama walizka waży 3, 67 kg, więc nie zostaje mi wiele miejsca... We will see. :)



Mówiąc już o przygotowaniach do wyjazdu... Zaczęłam sprzątać pokój, chować figurki i rzeczy narażone na zbytnie działanie kurzu do szafek i pudeł. Tak, może to brzmi tragicznie, bo wygląda jakbym się wyprowadzała, a tak naprawdę wrócę za 3,5 miesiąca. Ale nie będzie mi się chciało tego sprzątać, więc wolę to załatwić teraz. :) Znalazłam nawet moją Pixel Chix, lol xD






 W piątek/sobotę oczekujcie kolejnego posta, tym razem konkretnie o pakowaniu, no bo "jak to wszystko zapakować?!" -.-
Pozdrowionka :)